"Frymografia" - W klatce z lwami

"Frymografia" - W klatce z lwami

"Frymografia" - W klatce z lwami
Źródło zdjęć: © © Bogdan Frymorgen / RMF FM
Bogdan Frymorgen
18.03.2014 09:26, aktualizacja: 26.07.2022 20:00

Siedzę w samolocie. Lecę do Gdańska fotografować wykonawców festiwalu Actus Humanus. Wiem, że w kościele Św. Jakuba czeka mnie półmrok i delikatny zapach kadzideł. Znam to uczucie gdy wchodzę na arenę w sam środek muzyków. Na jednym ramieniu mam aparat, na drugim duszę. By przeżyć, trzymam się żelaznej zasady: oni są najważniejsi - ja się nie liczę. Żadnych gwałtownych ruchów, żadnych gestów, które mogłyby spłoszyć zwierzynę. Tłumię dłońmi korpus aparatu powtarzając w myślach prawdę pozornie oczywistą: muzycy nie są lwami, tak jak ja nie jestem treserem. To pomaga. Po kilku strzałach opuszczam klatkę. Łowy skończone. Przeżyłem.

Wielokrotnie fotografowałem muzyków przy pracy. Tych wielkich i tych mniej znanych. Nieważne jak rozpoznawalne są ich twarze, zawsze okazujemy sobie szacunek. Tolerancję też. Nie robię zdjęć reportażowych. Nie interesuje mnie krystaliczna ostrość ani tzw. szczegóły w cieniach (jak ja nie lubię tego frazesu!) Nie buduję nawet specjalnie historii. Jestem szóstą linią partytury, na której zamiast nut usiłuję skomponować obrazy... półobrazy, ćwierćzdjęcia i szybkie szesnastki. Moje kadry są nieme, ale marzeniem jest zagrać nimi forte.

Obraz
© © Bogdan Frymorgen / RMF FM

Penderecki nie lubi, gdy na jego scenie kręcą się statyści. Kim byłem ja? Dodatkowym kołem u wozu orkiestry. Na zdjęcia miałem chwilę. Najlepiej z bezpiecznej odległości, by nie wpaść dyrygentowi w oko (broń Boże w ucho). Plan w takich sytuacjach jest prosty: buty zostają pod sceną, ciemny sweter wrzucam na grzbiet, chowam pod nim aparat i żadnych dodatkowych sprzętów. Nic co wydaje dźwięk, grzechocze w kieszeniach lub nadmiernie szeleści.

Takich zdjęć nie da się robić z marszu. Potrzebny jest rekonesans. Obwąchuję więc orkiestrę przemykając pod ścianą w cieniu kontrabasów, potem wzdłuż sekcji dętej aż do smyczków. Obserwuję. Pierwsze okrążenie na jałowym biegu. Żadnych zdjęć. Patrzę jak grają i staram się zapamiętać charakterystyczny dla utworu, powtarzający się motyw. Jeśli pojawi się znowu, powtórzą się emocje. Przy drugim okrążeniu wpadną w sidła obiektywu.

Obraz
© © Bogdan Frymorgen / RMF FM

Na salach koncertowych zazwyczaj jest ciemno. To dodatkowe wyzwanie. Nie korzystam z lampy wiec polegam na technice. Gdy orkiestra gra piano, ja milczę. Strzelam tylko wtedy, gdy odgłos migawki może zagłuszyć orkiestrowe tutti. I koniecznie z umiarem - nigdy więcej niż dwadzieścia klatek. Jeśli każdej towarzyszy skupienie, będzie z czego wybierać. Maestro Penderecki tego dnia tylko raz skarcił mnie wzrokiem. O ten jeden raz za dużo. Zdjęcia zostały, ja jakoś przeżyłem.

Koncerty są trudne, ale podczas sesji nagraniowej orkiestry nie mam prawa nawet pisnąć. Nie żartuję. O piszczeniu zelówkami o parkiet czy rewolwerowym trzaskaniu migawką nie może być mowy. Fotograf zjada jedynie okruchy ze stołu. Nie pracuje podczas rejestracji dźwięku, wiec robi to w trakcie próby zanim realizator naciśnie magiczny guzik. To niełatwe zadanie, bo emocje muzyków wyszyte są na ich twarzach, gdy grają do dechy. Jeśli tylko rozgrzewają palce, zdjęcia utrwala tylko to, nic więcej.

Obraz
© © Bogdan Frymorgen / RMF FM

Przed rokiem mój przyjaciel Stuart zaprosił mnie na sesję w londyńskim Abbey Road Studios. Jego grupa Tinderstics nagrywała płytę z okazji 20-lecia istnienia. Piękny jubileusz w pięknym miejscu. Studio nr 3 na Abbey Road to akustyczna legenda. Tu powstawały hity Beatlesów, tu rodziła się w bólach "Ciemna Strona Księżyca". Trójka ma w sobie specjalnego ducha: pachnie naftaliną, ma niezmieniony od lat wystrój i tą najważniejszą z wszystkich cech - stuprocentowy profesjonalizm ludzi, którzy tam pracują.

Ze Stuartem miałem więcej swobody niż u Pendereckiego. Rytuał jednak ten sam: najpierw na sucho obwąchiwanie planu, mrużenie oka i uginanie kolan. Dopiero potem praca z aparatem. Zdjęcia miały trafić do książeczki towarzyszącej płycie. Musiały być "inne", intymne i - jak cała ta sesja - niezwykłe. Łatwo powiedzieć. To tylko przymiotniki. Oka nie da się jednak oszukać słowami.

Obraz
© © Bogdan Frymorgen / RMF FM
Obraz
© © Bogdan Frymorgen / RMF FM

Muzyków z Tinderstics znam bardzo dobrze. Przyjaźnimy się i to jest niezmiernie ważna granica. Obcemu nie pozwalają podejść blisko. Mnie pozwolili. To ulgowa taryfa. Drugą można samemu wypracować, poznając tajemnice audiotechnologii. Mam na myśli pracę mikrofonów i akustykę miejsca. Nie każdy centymetr kwadratowy studia trafia na taśmę. Znając te parametry, można fotografować nawet podczas rejestracji dźwięku, ale granica tolerancji jest wówczas subtelna. Jeden krok w prawo lub dwa do tylu i hałas aparatu można zniszczyć wyjątkowe wejście. Głębia ostrości dla ucha bywa bardzo płytka.

Zdarzają się wpadki, jak w Lusławicach, podczas nagrywania koncertów fortepianowych Bacha. W pewnym momencie trzask migawki aparatu zaburzył wybrzmienie końcowej frazy. Ostatni takt, ostatnia nuta, muzycy tkwią na scenie w bezruchu, a tu taka mina. Gdy wielki Sebastian przewracał się w grobie, ja dałem nura do mojego prywatnego akwarium wstydu. Co się stało? Obraz zawładnął zdrowym rozsądkiem i nacisnąłem na spust odruchowo. Po to, by łapać emocje. Nie powinienem był, ale stało się. Ułamek sekundy później byłoby za późno. Trudno. Capella Cracoviensis zagrała ostatnie trzy takty raz jeszcze, a ja dla bezpieczeństwa siadłem na dłoniach w teatralnym geście - przepraszam - więcej takich sztuczek nie będzie. Obiecuję.

Obraz
© © Bogdan Frymorgen / RMF FM

Tworzenie zdjęcia, które ma trafić na okładkę płyty niesie ze sobą dodatkowe wyzwanie. To czas na słuchanie uwag producenta i mielenie ich w młynku własnej wizji. Można eksperymentować, ale wszystko musi dziać się szybko, bez wahania i wątpliwości. Obraz powstaje w głowie. Upewniamy się, że nie odbiega od oczekiwań artystów, a potem tylko szybki wybór obiektywu i po wszystkim.

Nagranie Bacha wykonywane było na elektronicznych instrumentach - Rhodesie i Wurlitzerze. Mistrz nie zaznaczył, na czym powinno grać się jego dzieła, wiec zazwyczaj wykonuje się je na fortepianie lub na klawesynie. Tym razem w Lusławicach, po raz pierwszy zagrano je "z prądem". By upamiętnić tę okazję, stare, zasłużone klawisze pojawiły się na okładce, a na wewnętrznej jej stronie, już moja własna wizja ich brzmienia. Chciałem stworzyć model elektronicznego miasta, taki Manhattan z diodami pnącymi się nad klawiaturą. Tego dnia mikrokosmos dźwięków, który pieścił powietrze w lusławickiej sali, dotknął mnie tysiącami spadających z pięciolinii gwiazd. Do dziś to planetarium mruczy do mnie na półce z kompaktami.

Obraz
© © Bogdan Frymorgen / RMF FM

Na koniec wrócę do początku. W muzyce koda nawiązuje często do uwertury, więc i ja się powtórzę. Fotograf wśród ludzi tworzących sztukę jest tylko jednym: sługą uniżonym. Jeśli chce zagrać obrazem, musi być niewidzialny. Nie wolno mu przeszkadzać muzykom w akcie tworzenia. Pojawia się i znika, jak subtelne uderzenie w metalowy trójkąt. Bez niego symfonia zabrzmi prawie tak samo. Ale dla wytrawnego słuchacza, może on być dodatkiem do wielkiej rozkoszy.

Źródło artykułu:WP Fotoblogia
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)