Canon EOS 1300D – lustrzanka bez zadęcia i zobowiązań [test]

Canon EOS 1300D – lustrzanka bez zadęcia i zobowiązań [test]

Canon EOS 1300D – lustrzanka bez zadęcia i zobowiązań [test]
Źródło zdjęć: © © Paweł Baldwin
Paweł Baldwin
15.09.2016 15:38, aktualizacja: 26.07.2022 18:52

EOS 1300D za 1300 zł. No dobra, niech będzie, za 1350 zł. To świetna cena i cóż z tego, że aparat prościutki? Tańsze od niego cyfrówki z matrycą APS-C można policzyć na palcach jednej ręki, a niemal wszystkie one to konstrukcje przebrzmiałe, już schodzące z półek. Natomiast 1300D to świeży aparat, pokazany w marcu tego roku i najnowsza APSowa lustrzanka Canona.

Bardzo podpasował mi on jako platforma do, opublikowanego ostatnio na blogu, testu Tamrona 16-300 mm. Grzechem byłoby nie przedstawić i jego samego.

Pierwsze wrażenie? Leciutki plastik-fantastic. Z naciskiem na „leciutki”, bo nieduży ciężar aparatu zauważyłem (i w duchu pochwaliłem), zanim dotarło do mnie, w jaki sposób go uzyskano. Ale do rekordów nic-nie-ważenia EOSowi 1300D daleko. Jego niecałe 500 g to aż o 100 g więcej, niż masa Nikona D3400! W Nikonie musieli mocno się napocić przy odchudzaniu, bo nawet wyjątkowy pod tym względem EOS 100D jest cięższy od D3400.

Obraz
© © Paweł Baldwin

Zewnętrznie 1300D niemal nie różni się od poprzednika, czyli o dwa lata starszego EOSa 1200D. Wymiary, kształty, ciężar, układ i funkcje elementów sterujących – to pozostało po staremu. Zmiany pojawiły się tylko wewnątrz aparatu, choć nie, nowy jest też ekran. Ma on rozdzielczość dwukrotnie wyższą niż 460000 pikseli znane z 1200D. To na plus, jednak zachowanie w ostrym, tylnym świetle pozostało po staremu. Czyli średnio.

Niezbyt przypadł mi do gustu wizjer. Po pierwsze, z powodu skromnego powiększenia obrazu, ale bardziej przeszkadzało mi mocne obcinanie kadru zdjęcia. Wiem, wiem, „1300 zł”, ale na brzegach co dziesiątego zdjęcia pojawiały się elementy, których wcale tam nie chciałem zobaczyć. Niby nikt nie wymaga w tym wypadku 100-procentowego wizjera, ale zauważmy, że Pentax takie celowniki już teraz wrzuca do calutkiej gamy swych lustrzanek, także tych z najniższej półki. Z drugiej strony, początkujący fotografowie pewnie bardziej docenią dodatkowy margines kadru, niż jego brak.

Obraz
© © Paweł Baldwin

Schemat sterowania aparatem i w ogóle cała jego ergonomia przypadła mi do gustu. Nie oszczędzano na wielkości gripa, choć może dałoby się mniej ostro go wyprofilować. Wszystkie elementy sterujące obsługuje się palcami prawej dłoni, więc lewej w ogóle nie trzeba wyciągać spod obiektywu. Jest bezpośredni dostęp do kilku najważniejszych funkcji, a do kolejnych kilku z pomocą podręcznego menu Q. Poza Highlight Priority schowanym aż w customach, żadnej innej funkcji nie musiałem podczas testu szukać w głębi menu. Oczywiście po początkowej konfiguracji. Trochę problemów sprawiały mi płaskie, trudno rozróżnialne, przyciski tylnej ścianki. Po kilku dniach fotografowania nauczyłem się je wykorzystywać na ślepo, ale okazało się, że czasem zysk z tego niewielki. To dlatego, że wciśnięcie któregokolwiek z klawiszy nawigatora powoduje wygaszenie wyświetlacza w wizjerze i aktywację ekranu pełniącego rolę głównego informatora o stanie aparatu. Czyli tak: umiemy już wyczuć, który przycisk obsługuje czułość matrycy, wciskamy go więc i… wartość czułości znika z wizjera. Musimy więc i tak oderwać od niego oko, by zmianę kontrolować na ekranie. Tak mnie to wkurzało, że wolałem ustawiać ją na ślepo, licząc zaskoki pokrętła.

Ale wyliczyli! Odległość od gniazda statywu do krawędzi klapki komory baterii / karty pamięci to dokładnie połowa długości płytki PL 200. Teoretycznie, bo stopka stopce nierówna. Z moich dwóch niby identycznych i obu „made by Manfrotto”, jedna w ogóle nie blokowała klapki, a druga dla osiągnięcia tego celu wymagała przykręcenia poprzez sam skraj otworu w płytce.
Ale wyliczyli! Odległość od gniazda statywu do krawędzi klapki komory baterii / karty pamięci to dokładnie połowa długości płytki PL 200. Teoretycznie, bo stopka stopce nierówna. Z moich dwóch niby identycznych i obu „made by Manfrotto”, jedna w ogóle nie blokowała klapki, a druga dla osiągnięcia tego celu wymagała przykręcenia poprzez sam skraj otworu w płytce.© © Paweł Baldwin

Posiadany przez EOSa 1300D zapas funkcji zdaje się niemal wystarczający. Ale, dość oryginalnie, braki, które dostrzegłem, nie dotyczą wyrafinowanych trybów, które być może przydawać się będą bardziej wymagającym użytkownikom tej lustrzanki. Nie chodzi o funkcje tak amatorskie, jak panorama, HDR czy filtry efektowe. Z tych ostatnich, w liczbie zaledwie kilku, możemy skorzystać jedynie w trybie edycji zdjęć. Gdy potrzeba więcej ciekawych barw, warto pogrzebać w Stylach Obrazu. Tkwią tam spore możliwości regulacji kolorów, znajdą się ciekawe opcje zdjęć monochromatycznych (tonowanie, filtry do fotografii cz.-b.). Mnie bardzo spodobała się sepia w delikatnym, brązowym odcieniu.

Obraz
© © Paweł Baldwin
Obraz
© © Paweł Baldwin

Podstawowe funkcje braków nie wykazują. Balans bieli ma wiele trybów, korekcję na dwóch osiach, autobraketing i ustawienie według wzorca. Korekcja ekspozycji posiada szeroki zakres +/- 5 EV, a wspomóc się można i autobraketingiem. Oprócz wspomnianego już priorytetu jasnych partii obrazu znajdziemy Optymalizator jasności, czyli funkcję rozjaśniania cieni. HDRa niestety nie. Znacznie więcej opcji, niż by na to wskazywał poziom zaawansowania aparatu, wypełnia zakładkę menu dotyczącą współpracy z zewnętrzną lampą błyskową.

Filmowanie zdecydowanie bez szaleństw. Przy Full HD liczyć możemy jedynie na 25p, a 50p znajdziemy tylko dla 1280 x 720. Wbudowany mikrofon rejestruje wyłącznie dźwięk mono, gniazda zewnętrznego mikrofonu brak. Na pocieszenie, możemy ręcznie regulować poziom rejestracji dźwięku.

Nowością w tej klasie EOSów jest WiFi z NFC.

Akumulator niby nieduży, ale EOS 1300D zachwycił mnie swą znikomą prądożernością. Dobrych kilka godzin ciągłego fotografowania nie robi na akumulatorze żadnego wrażenia - wskaźnik naładowania nadal pokazuje „100%”. To miła niespodzianka, zwłaszcza po niedawnym teście, w którym brał udział Olympus E-M10 II, który lubił sobie z akumulatora zdrowo pociągnąć. Przyznaję, że fotografując Canonem, niewiele korzystałem z Live View, a jeszcze mniej filmowałem. Niemniej i tak jest to jedna z niewielu napotkanych ostatnio przeze mnie cyfrówek, którą gotów byłbym zabrać na cały dzień zdjęciowy z jednym zaledwie akumulatorem.
Akumulator niby nieduży, ale EOS 1300D zachwycił mnie swą znikomą prądożernością. Dobrych kilka godzin ciągłego fotografowania nie robi na akumulatorze żadnego wrażenia - wskaźnik naładowania nadal pokazuje „100%”. To miła niespodzianka, zwłaszcza po niedawnym teście, w którym brał udział Olympus E-M10 II, który lubił sobie z akumulatora zdrowo pociągnąć. Przyznaję, że fotografując Canonem, niewiele korzystałem z Live View, a jeszcze mniej filmowałem. Niemniej i tak jest to jedna z niewielu napotkanych ostatnio przeze mnie cyfrówek, którą gotów byłbym zabrać na cały dzień zdjęciowy z jednym zaledwie akumulatorem.© © Paweł Baldwin

Autofokus wykorzystuje 9-polowy sensor kryjący niedużą część kadru i z jedynie jednym polem krzyżowym. O ile wysoka sprawność w trybie pojedynczym mnie nie zaskoczyła, to naprawdę przyzwoite działanie w AI Servo owszem. Canon 1300D nie ma tu się czego wstydzić, choć jeśli w tym trybie pracujemy serią zdjęć, to znaczną pomocą jest nieduża ich częstość – 3 klatki/s. W związku z tym, ciągły autofokus nie musi wykazywać się tak bardzo, jak w lustrzankach strzelających szybsze serie. Pochwały systemu automatycznego ogniskowania w żadnym razie nie dotyczą trybu Live View. Autofokus pracuje wówczas niepewnie i przerażająco powoli. A najbardziej denerwujące jest „zawieszanie się” na sekundę tuż przed (potencjalnym) potwierdzeniem ostrości. Ustawi i potwierdzi, czy też spasuje i trzeba zaczynać od nowa? To był podstawowy powód, dla którego podczas testu ograniczałem do minimum korzystanie z LV.

A wracając do zdjęć seryjnych, pochwalę tego EOSa za umiejętność przelewania na kartę dowolnie długich serii, pod warunkiem, że zapisujemy same JPEGi – nawet najcięższe i nawet gdy karta pamięci nie jest demonem szybkości. Ale już seria RAW albo RAW+JPEG to maksimum 5-6 zdjęć. Zapisywanych potem na kartę na pewno nie błyskawicznie, niemniej dość sprawnie.

Czułość ISO 6400, redukcja szumów Low, JPEG prosto z aparatu. Pełen kadr wygląda jeszcze całkiem nieźle w powiększeniu ekranowym, a jak prezentuje się w 100% oceńcie po wycinku widocznym poniżej.
Czułość ISO 6400, redukcja szumów Low, JPEG prosto z aparatu. Pełen kadr wygląda jeszcze całkiem nieźle w powiększeniu ekranowym, a jak prezentuje się w 100% oceńcie po wycinku widocznym poniżej.© © Paweł Baldwin
Pełna rozdzielczość
Pełna rozdzielczość© © Paweł Baldwin

Matryca? No, bez obaw o zniesławienie można nazwać ją zabytkową. Tego 18-megapikselowego przetwornika Canon użył po raz pierwszy w 2009 roku, a choć od tamtej pory sporo zmieniły się procesory i oprogramowanie odpowiedzialne za obróbkę obrazu, nie spodziewajmy się istotnej poprawy. Jeśli w ogóle, bo jak teraz przejrzałem na DxO Mark wyniki testów tuzina Canonów, które tę matrycę wykorzystywały, to w większości konkurencji wiekowy EOS 7D plasował się na czele stawki. Ale gdy poszerzyłem grupę aparatów o Canony 20- i 24-megapikselowe, to „siódemka” poleciała w dół. Nie mówiąc już o sytuacji po drugim etapie rozszerzania, gdy dołączyłem 16- i 24-megapikselowe aparaty Nikona, Pentaxa i Sony.

Ale bez paniki, EOS 1300D nadal nadaje się do fotografowania. Niektórzy testujący narzekają na skromny zakres dostępnych czułości, kończący się na ISO 6400 (plus opcjonalne rozszerzenie o ISO 12800), lecz ja uważam, że to ograniczenie jest dobrym ruchem. Bo po co narażać, początkujących najczęściej, fotografujących na niepotrzebne rozczarowania zdjęciami z efektownie wyglądających w menu, ale zupełnie bezużytecznych „kosmicznych”, pięciocyfrowych czułości? A tak jak jest, jest dobrze, bo JPEGi wykonane przy ISO 6400 nadają się do oglądania w powiększeniu ekranowym. Szczegółów wystarczy, a szumy chrominancji widać tylko na „gładkich” średnich i ciemnych szarościach. W zupełności zaspokoi to wymagania typowych użytkowników aparatów tej klasy. Ci mniej typowi sięgną do RAWów lub ograniczą się do ISO 3200 i będą zadowoleni. Jasna sprawa, korzystanie z tych wysokich czułości Canona 1300D daje małe pole manewru, przy wyciąganiu szczegółów ze smolistych cieni i przepalonych świateł.

Pole AF celowało w ciemny obiekt i ekspozycja odleciała w kosmos.
Pole AF celowało w ciemny obiekt i ekspozycja odleciała w kosmos.© © Paweł Baldwin

Stąd konieczna precyzja w naświetlaniu, a to niestety wymaga częstego sięgania po korekcję ekspozycji. Wynika to z tendencji Canonów do przykładania dużej wagi do jasności obszaru, w który celuje aktywne pole AF. Dopóki jest on w miarę „średnio szary”, nie ma problemu. Jednak przy jasnym, a szczególnie przy ciemnym, korekcja często jest niezbędna. Ale to kolejny kłopot: „często” oznacza, że raz jej użycie jest konieczne, a raz nie. I nie odkryłem reguły, którą rządzi się w takich wypadkach pomiar światła Canona 1300D.

Pewnie myślicie, że tu dla uniknięcia zbyt obfitej ekspozycji użyłem korekcji na minus. I się mylicie, bo to zdjęcie przypadkiem zrobiłem z korekcją ustawioną na PLUS 1! I jak tu pojąć Canona!?
Pewnie myślicie, że tu dla uniknięcia zbyt obfitej ekspozycji użyłem korekcji na minus. I się mylicie, bo to zdjęcie przypadkiem zrobiłem z korekcją ustawioną na PLUS 1! I jak tu pojąć Canona!?© © Paweł Baldwin

Potencjalny problem z celną ekspozycją pogłębiany jest przez niezbyt duży – jak to w Canonach – zakres dynamiki. To wszystko może sprawić kłopoty nieświadomym, mniej zaawansowanym użytkownikom tego EOSa. A takich z pewnością będzie sporo.

Mało problemów sprawia automatyczny balans bieli. Warto zauważyć, że dla trudnych warunków sztucznego światła jest on wspierany opcją priorytetu bieli, która potrafi całkiem skutecznie „czyścić” zdjęcia z ciepłej dominanty. Potrafi, ale różnie jej to wychodzi, a zależy to głównie od różnorodności kolorystycznej kadru. Zasadniczo im wyższa, tym efekt lepszy.

Lewe zdjęcia wykonane zostały w klasycznej wersji AWB, a prawe z priorytetem czystych bieli. O ile dolne kadry, prezentujące białą ścianę nie bardzo przekonują do nowej opcji, to górne zdecydowanie tak.
Lewe zdjęcia wykonane zostały w klasycznej wersji AWB, a prawe z priorytetem czystych bieli. O ile dolne kadry, prezentujące białą ścianę nie bardzo przekonują do nowej opcji, to górne zdecydowanie tak.© © Paweł Baldwin
Na prawym zdjęciu dodałem Priorytet jasnych partii obrazu. Widać, że pomógł on niebu, ale bez rewelacji.
Na prawym zdjęciu dodałem Priorytet jasnych partii obrazu. Widać, że pomógł on niebu, ale bez rewelacji.© © Paweł Baldwin

Poniżej, w galerii, prezentuję kilkanaście zdjęć wykonanych Canonem 1300D w różnych warunkach oświetleniowych. Wszystkie te klatki to JPEGi prosto z aparatu, tryb barw Standard, redukcja szumów Low. W podpisach podaję czułość, jeśli nie jest to natywna ISO 100, ewentualnie także korekcję ekspozycji.

  • Slider item
  • Slider item
  • Slider item
  • Slider item
  • Slider item
  • Slider item
  • Slider item
  • Slider item
  • Slider item
  • Slider item
  • Slider item
  • Slider item
  • Slider item
  • Slider item
  • Slider item
[1/15]

Tak ogólnie i obiektywnie, to ten Canon zdecydowanie nie jest świetnym aparatem. Ale jeśli jego możliwości i efekty pracy uzupełnimy informacją o cenie… o, to już zupełnie co innego! Jak na lustrzankę za 1300 zł, godzien jest on bardzo pozytywnej oceny. Nie, nie owacji na stojąco, ale pochwały i szczerego polecenia już tak. No, to polecam!

Plusy:

  • znikoma prądożerność
  • gabaryty, masa

Minusy:

  • ślamazarny AF w Live View
  • nieprzewidywalność potrzeby użycia korekcja ekspozycji

Na moim blogu ostatnio opublikowałem także:

Zapraszam serdecznie!

Źródło artykułu:WP Fotoblogia
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)