Piotr Andrews: „Robienie zdjęć już nic nie wnosi” [wywiad]
Piotr Andrews opowiada dlaczego, po ponad dwudziestu latach fotografowania konfliktów i wojen w różnych zakątkach świata dla Associated Press i Reuters, postanowił zająć się "spokojniejszą" fotografią.
14.03.2015 | aktual.: 15.03.2015 00:39
Pracowałeś w wielu miejscach na świecie, które z nich najlepiej wspominasz?
Najlepiej mi się pracowało w RPA. Trafiłem tam w 1994 roku przed wyborami, które miały zdecydować o wygranej z aparthaidem. Spotkałem tam chłopaków z Bractwa Bang Bang, z którymi się zaprzyjaźniłem i o których wiele się nauczyłem. Poza tym w RPA jest świetny klimat, wino i światło do fotografowania, choć niebezpiecznie. Na ogół starałem się nie angażować, być po którejś ze stron, ale jak byłem w Sarajewie, to poczułem po prostu sympatię do ludzi, którzy stawali się ofiarami snajperów. Natomiast zasadą Associated Press, czy Reutersa było zawsze pokazywanie obu stron konfliktów, aby odbiorca sam mógł ocenić sytuację. Jednak w przypadku Sarajewa ciężko było inaczej.
Jak to się stało, że zostałeś fotografem konfliktów?
Punktem wyjścia do tego, kim się stałem, była chęć podróżowania, a to, że akurat fotografowałem wojny, było kwestią przypadku. Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, nie czułem potrzeby, czy też misji pokazywania wojny od zawsze. Moja mama pracowała w Centralnej Agencji Fotograficznej i napatrzyła się na takie zdjęcia, a ja jej obiecałem, że tego nie będę robił. I było to akurat w roku, który zdecydował, że jednak wybrałem się w miejsce konfliktowe. Ale zanim to się stało, pracowałem w Kanadzie dla tamtejszych gazet. Przyjazd do Kanady Lecha Wałęsy stał się punktem zwrotnym. Byłem na spotkaniu z nim jako dziennikarz, fotoreporter i wtedy uświadomiłem sobie, że historia dzieje się w Europie. Chciałem pokazywać te zmiany. Po dwóch dniach byłem w Berlinie, kiedy padał mur. Kiedy wróciłem do Kanady, już nie mogłem się odnaleźć, więc to rzuciłem.
Wtedy zrozumiałeś, że to jest dla Ciebie?
Okazało się, że pasuję do takiej roboty. Po pierwsze, byłem zawsze w ruchu, byłem tam, gdzie coś się dzieje, a także miałem „odwagę” się nie bać. Starałem się mieć zawsze oczy dookoła głowy, starałem się analitycznie, a nie emocjonalnie podchodzić do zadania, które wykonywałem. Zawsze byłem spięty, ale to pozwoliło mi unikać niebezpiecznych momentów. Poza tym, gdy ofiary są na porządku dziennym, wpisuje się to w krajobraz wojny, widzisz anonimowych ludzi, uodparniasz się. Niektórzy traktują to, jak męską przygodę. Ja nigdy siebie nie określałem jako fotografa wojennego. Ja wtedy po prostu byłem fotografem agencyjnym, newsowym, który dokumentował to, co działo się na świecie. W moim portfolio zobaczysz też zdjęcia sportowe, które były, po prostu, jednym z takich tematów agencyjnych. Poza tym fotografia wojenna jest o tyle „łatwa“, że dużo się dzieje, te obrazy ze swojej natury są inne, niż codzienna rzeczywistość, są mocniejsze. Ale jak ktoś twierdzi, że jest fotografem wojennym, to jest nadętym dupkiem.
Jak odreagowywałeś te sytuacje z frontu?
Największym wsparciem dla mnie byli moi koledzy po fachu, którzy przez rozmowę pozwalali rozładowywać napięcie, rozstrzygać dylematy. Wyjazdy w egzotyczne miejsca, nurkowanie to był też mój sposób na „oczyszczenie" ciała i umysłu. Nie będę ukrywał, że alkohol też „pomagał“, ale przede wszystkim byliśmy zawodowcami.
Czy da się jakoś dzielić takie życie zawodowe z prywatnym?
Trudno, ale można, czego dowodem jest książka „It’s what I do: A Photographer’s Life of Love and War” Lynsey Addario. Chociaż mnie się nie udało. Dla mnie moją żoną była moja praca. Czy żałuję tego? Nie można żałować tego, co się zrobiło i czego już nie można cofnąć. Czy jeszcze raz wybrałbym taką drogę, znając tego konsekwencje? Nie mam pojęcia. Jeśli bym nie był fotografem, pewnie chciałbym żeglować, co łączy się z podróżowaniem, a znam takich ludzi, którym udaje się z tego utrzymać.
A co się stało, że już nie jeździsz fotografować konflikty?
W 2010 roku mój przyjaciel João Silva z Bang Bang wszedł w Afganistanie na minę i urwało mu nogi. To mną wstrząsnęło, choć już wcześniej przecież moi znajomi tracili życie. Od tamtego czasu zacząłem się bardziej, niż do tej pory, bać, ale próbowałem ten strach zagłuszyć, mówiąc sobie, że to jest przecież moja praca i udało mi się zapomnieć o tym fotografując w Afganistanie wojskowe zespoły medyczne. Kiedy wróciłem do Polski, moi przełożeni powiedzieli mi, że dużo czasu zajmuje mi powrót do rzeczywistości. Potem jeszcze pojechałem do Egiptu, a stamtąd prosto z lotniska pojechałem na Szaserów w Warszawie, do kliniki leczenia stresu bojowego.
Słyszałem, że kiedyś miałeś ambicję ścigania się po nagrody, dlaczego już nie robisz tego i kiedy się to zmieniło?
To było w 1996 roku. Wtedy dostałem nagrodę Pulitzera za zdjęcie z Sarajewa. Chciałem te zdjęcia wysłać też na World Press Photo. Zostawiłem je koledze z prośbą o wysłanie, bo ja byłem w tym czasie na wyjeździe. On tego nie zrobił. Kiedy wróciłem, było już po terminie, a on tłumaczył się, że skradziono mu te zdjęcia. Ale wiem, że nie wysłał ich specjalnie, bo potem mi je oddał. Wtedy dotarło do mnie, że jak nie dostałem nagrody WPP wtedy, to już jej nie dostanę nigdy. Dlatego straciłem do tego serce. Nie chciało mi się już za tym gonić.
Co myślisz o tych młodych fotografach, którzy wybierają się teraz na wojny z aparatami?
Uważam, że teraz robienie takich zdjęć jest bardziej niebezpieczne, niż za moich czasów. Wtedy nasze zdjęcia były jeszcze dostrzegane na świecie. Na przykład dwa dni po publikacji mojego zdjęcia z masakry w Sarajewie, zaczęły się naloty na pozycje Serbów. Można było więc mieć wrażenie, że te zdjęcia czemuś służą. Teraz fotografowie stają się zakładnikami lub giną przez ścięcie głowy. Dziennikarze są postrzegani jako strona konfliktu. Kamizelka z napisem „Press“ już nic nie znaczy. Ludzie są zmęczeni widokiem ofiar niekończących się konfliktów. Robienie zdjęć już nic nie wnosi. Obawiam się, że teraz ci fotografowie chcą po prostu zaistnieć w serwisach społecznościowych.
Jesteś teraz wolnym strzelcem. Jakie zdjęcia robisz?
Wiem, że nie chcę już fotografować zła, nie chcę go szukać. Nie zajmuję się też fotografią newsową. Gdybym miał wybór, chętnie fotografowałbym jakieś egzotyczne ludy, plemiona, społeczności. Ale póki co, najczęściej robię korporacyjne zdjęcia, fotografuję też żołnierzy GROM na ćwiczeniach. Nie miałbym też problemu z fotografowaniem ślubów, bo jestem fotografem, robienie zdjęć to moja praca, a fotografowanie szczęśliwych ludzi to przyjemność.
A oglądasz zdjęcia swoich kolegów? Czy oni nadal jeżdżą na wojny?
Staram się być na bieżąco, nie mam telewizora, ale oglądam internetowe wydania BBC, Euronews, Guardiana, zaglądam też na rosyjskie portale, żeby mieć pełniejszy obraz sytuacji. A jeśli chodzi o moich znajomych, myślę, że tak, jak ja, oni też uważają, że jest pewien limit szczęścia, którego nie można przekroczyć. Oni też rezygnują z tej roboty. Swoje już zrobili.
Piotr Kała: