Tamron SP 70‑200 mm f/2.8 Di VC USD z Canonem w tle [test]
Ha, spóźniłem się! Tamron SP 70-200 mm f/2.8 Di VC USD od dawna był na mojej liście optyki do testu, ale jakoś nie mógł dotrzeć na jej czoło. A to znajdowało się coś ciekawszego, a to pilniejszego… Jednak gdy pod koniec stycznia pojawiły się plotki o rychłej premierze jego następcy, nie mogłem już dłużej czekać.
Spodziewałem się, że oficjalna premiera nowego zooma nastąpi na targach CP+ w ostatnich dniach lutego, więc uznałem, że zdążę z testem przed nimi. Szybko ściągnąłem egzemplarz obiektywu z Foto-Techniki i… dzień później Tamron oficjalnie zaprezentował 70-200/2.8 G2. Wrrr!
Więc co, nie testować go w ogóle? Bzdura! Zwłaszcza, że pierwsze zdjęcia wykonane przeze mnie tym zoomem prezentowały się świetnie. Zresztą już wcześniej wiedziałem, że obiektyw jest dobry. Ba, w testach DxO Mark szedł łeb w łeb z canonowskim odpowiednikiem IS II i zostawiał na pobitym polu obie wcześniejsze wersje EF 70-200/2.8. Uznałem, że test należy wykonać, choćby jako odniesienie dla przyszłego testu wersji G2. Ale żeby było ciekawiej, postanowiłem Tamronowi dodać tło w postaci wspomnianego Canona 70-200/2.8L IS II USM, czyli systemowego (i nie tylko) standardu w tej klasie optyki. Canon Polska stanął na wysokości zadania i ekspresowo dostarczył współzawodnika.
Nie, nie będzie to klasyczny test porównawczy, a test Tamrona z odniesieniami do canonowskiego zooma. Obiektywu znanego, opisanego i przetestowanego na wszelkie sposoby. To w końcu klasyka i to licząca sobie już siedem latek. Zresztą Tamron jest tylko trochę młodszy, gdyż pokazano go światu przed Photokiną 2012.
Obiektyw prezentuje typową dla tej klasy zoomów solidność budowy. Nie, obudowa nie jest w pełni metalowa. Pewnie mogłaby być, lecz wówczas Tamron ważyłby ze dwa kilogramy. A waży niecałe półtora, niemal dokładnie tyle samo co zoom Canona. Zresztą oba są z zewnątrz metalowe niemal w identycznym stopniu – no, Canon trochę bardziej. Metal zajmuje w nich tyły włącznie z segmentami zawierającymi pierścień mocowania statywowego. Reszta obudów to tworzywa sztuczne, z tym, że u Canona metalowe są też oba pierścienie. Obaj producenci chwalą się uszczelnieniami swych konstrukcji, ale gdy dochodzi do konkretów, to pokazują tylko uszczelki przy bagnetach.
Wymiary Tamrona prezentują się następująco: długość niemal dokładnie 20 cm, średnica 8,5 cm, mocowanie filtrów ma gwint 77 mm. Canon wygląda pod tym względem właściwie jak bliźniak. No, z tą drobną różnicą, że jest biały, podczas gdy Tamron wręcz przeciwnie. No i konstruktorzy Tamrona uparli się utrudnić życie jego użytkownikom, projektując dla obu pierścieni odwrotny (niż w zoomach Canona) układ skal odległości i ogniskowych. Mamy więc ∞ i „200 mm” po lewej, a nie po prawej. Pracując jednocześnie obiektywami Tamrona i Canona, można napotkać kłopoty. Jedni będą marudzili i się mylili, inni się nauczą lub przyzwyczają. Gorzej, gdy obok Tamrona 70-200/2.8 korzystają z 15-30/2.8, bo ten dla odmiany ma ∞ po prawej.
Kierunek kierunkiem, ale druga odmienność, czyli umieszczenie pierścienia zooma z przodu obiektywu, zdecydowanie było dobrym pomysłem. W to miejsce znacznie łatwiej sięga mi się palcami. Zresztą na ten sam pomysł wpadł ostatnio Nikkor, zamieniając miejscami pierścienie w swoim 70-200/2.8 FL.
Pierścienie obsługuje się bardzo wygodnie, zwłaszcza ten od ogniskowych. Ma on nieduży, płynny opór, choć ten z nowego Nikkora jest jeszcze mniejszy. Podoba mi się zakres ruchu – nieco ponad 1/6 pełnego obrotu. Gdyby był jeszcze ciut mniejszy, byłbym wniebowzięty. Bo teraz muszę dobrze planować położenie palców, by bez zmiany ich ułożenia dało się przejechać cały zakres ogniskowych.
Jeszcze jednym niedostatkiem testowanego zooma jest niemożność współpracy z firmowymi telekonwerterami. Nie są one wstecznie kompatybilne, więc na razie można je dołączać wyłącznie do zaprezentowanego w zeszłym roku zooma 150-600mm F5-6.3 G2 oraz oczywiście nowiutkiego 70-200/2.8 G2.
Zstąpmy teraz do wnętrza obudowy, gdzie konstruktorzy nie pożałowali ciekawostek. Jest tam aż pięć soczewek ze szkła o niskiej dyspersji, w tym cztery „zwykłe” SLD i jedna „prawie fluorytowa” XLD – to od eXtra Low Dispersion. Ale to i tak bardziej ubogo niż w konkurencyjnym Canonie, gdzie soczewek UD jest pięć i dochodzi jedna Naprawdę Fluorytowa.
Zarówno Tamron, jak i Canon zostały zaprojektowane jako obiektywy z wewnętrznym ogniskowaniem i zoomowaniem – klasyka w tej klasie zoomów. Oba też chwalą się skutecznymi systemami stabilizacji obrazu, i nie są to czcze przechwałki. Podczas testu osiągnęły bardzo podobne i bardzo dobre wyniki. W zależności od stopnia przekroczenia „zasady odwrotności ogniskowej” wykazały się skutecznością stabilizacji z zakresu 3,5-4 działki czasu. Ciut lepiej zaprezentował się tu Tamron, dający nieco większe szanse na zupełnie nieporuszone zdjęcia przy znacznym przekroczeniu wspomnianej zasady.
Szybkość autofokusa? No, tutaj Tamron wypada trochę gorzej od Canona, jednak widać to przede wszystkim przy długich przelotach ostrości. Napęd w firmowym zoomie pozwala przejechać skalę odległości od końca do końca tak gdzieś o 1/4 szybciej. Przy tym skala ta w Canonie jest trochę „dłuższa”, bo sięga od ∞ do 1,2 m, a w Tamronie do 1,3 m. Jednak dopóki chodzi o rzeczywiste ustawianie ostrości, ta różnica jest praktycznie niewidoczna. Oczywiście ujawni się ona, gdy AF popełni błąd i będzie musiał pojechać do końca i z powrotem. A ulegnie spotęgowaniu, gdy w zoomie Canona włączono limiter odległości i jego droga do przebiegnięcia będzie znacznie krótsza.
Ważniejsze jednak, że męczony przeze mnie egzemplarz obiektywu nie wykazywał jakichkolwiek problemów z front czy też backfocusem przy współpracy z dwoma korpusami, którymi dysponowałem podczas testu. Nie była potrzebna żadna kalibracja.
Zanim zaprezentuję optyczne wyniki testów, ciekawostka. Wiecie, że Tamron właśnie zmienia logo? Od dwóch dni stopniowo usuwa zewsząd poprzednią wersję, która służyła mu niemal 40 lat. I zastępuje nową, po mojemu bardziej nijaką, taką… cienką i bezpłciową. Mam wrażenie, jakbym porównywał czcionki na niemieckich i polskich samochodowych tablicach rejestracyjnych.
Czcionka czcionką, ale co tam z ostrością testowanego zooma? Nieźle, nieźle. Wręcz bardzo dobrze, choć z niewielkim minusikiem. Ale po kolei. Zacznę od liczbowych wyników testu studyjnego z użyciem tablic testowych. Obiektyw w razie potrzeby, zarówno w centrum jak i na brzegach kadru, jest w stanie w pełni wykorzystać możliwości matrycy testowego korpusu, czyli EOSa 5D Mark III. W pełni, czyli pokazać na zdjęciach rozdzielczość 2900 lph. Wymaga to przymknięcia przysłony do f/5.6 przy 70 mm i do f/8 przy 120 mm. A przy 200 mm? No… tu już nie da rady, w każdym razie na brzegu (tu 2800 lph), bo w centrum owszem. I tu właśnie, w tej najdłuższej ogniskowej, tkwi ten minusik.
Przy otwartej przysłonie zachowuje się on troszkę gorzej niż przy krótszych ogniskowych. Nie chodzi nawet o czystą rozdzielczość, choć 2700 / 2500 lph (środek / brzeg) to zauważalnie mniej niż 2700 / 2600 lph przy 120 mm i zwłaszcza 2700 / 2700 lph przy 70 mm. Bardziej niż te drobne 200 lph widać bowiem mydełko, i to nie tylko na brzegach, ale i w centrum klatki. Tego zmiękczenia obrazu nie wykazuje zoom Canona, choć liczbowo jego rozdzielczość prezentuje się niemal identycznie. No dobra, miejscami ciut lepiej. Na przykład dla pełnej dziury przy 120 mm widzimy u niego 2800 / 2800 lph, a u Tamrona – przypomnę – 2700 / 2600 lph. Również maksymalne 2900 lph Canon dla środka i góry zakresu ogniskowych osiąga przy przymknięciu o działkę słabszym niż Tamron.
Canon pod względem AC prezentuje się zdecydowanie gorzej. Obie jej odmiany są na testowych zdjęciach studyjnych o wiele bardziej widoczne, a w przypadku aberracji bocznej, operowanie przysłoną właściwie nic nie pomaga. Myślę jednak, że to nie żadne niedopatrzenie konstruktorów tego zooma, a celowe działanie. Odpuszczając sobie sprawę bocznej AC, mogli poświęcić się rozdzielczości obrazu, a usunięcie wady pozostawić informatykom. Ci wywiązali się z zadania na piątkę. Automatyczna korekcja aberracji chromatycznej EOSa 5D3 robi co trzeba, i po problemie. No, prawie. Bo z aberracją osiową już tak dobrze nie ma. Korekcja czy nie korekcja, ona pozostaje. Ale bez paniki! Szczegóły dalej. Natomiast twórcy zooma Tamrona usunęli osiową AC prawie całkowicie.
Natomiast boczną zredukowali na tyle, że nawet w przypadku współpracy obiektywu z lustrzankami Canona (zasadniczo nie korygującymi wad obcej optyki), JPEGi wyglądają całkiem przyzwoicie. A usunięcie bocznej AC z RAWów w edytorze to żaden kłopot. Jeszcze mniejszy w przypadku fotografowania na lustrzankach Nikona, które z tej wady czyszczą także JPEGi. Bo, uzupełnię, drugim obok canonowskiego mocowaniem tego zooma jest nikonowskie. Jest też i trzecie: Sony A.
Tak sprawy się mają przy niedużych, jak na optykę tele, dystansach ostrości i „formalnych”, studyjnych motywach testowych. Plener trochę zmienia układy. Zacznę od kwestii aberracji chromatycznej. W przypadku Canona, jej osiowa odmiana stanowi problem wyłącznie przy niedużych dystansach ostrości, tak gdzieś do 2 – 2,5 m. Przy większych odległościach o kłopotach możemy zapomnieć. W przypadku Tamrona również, bo on zachowuje się pod tym względem identycznie jak w studiu. Jednak boczna AC wygląda inaczej. Dla 70 mm, w Tamronie trochę trudniej ją usunąć przymykaniem przysłony, a w Canonie jest słabsza niż w warunkach studyjnych. W efekcie oba zoomy prezentują się bardzo podobnie. Identycznie rzecz wygląda przy średnich ogniskowych, gdy bocznej AC nie ma wcale. Za to dla 200 mm Canon okazuje się „czysty”, a u Tamrona leciutkie ślady tej wady widać. W przypadku obu zoomów, mowa o RAWach wołanych bez korekcji wad optyki.
Tak czy inaczej, to wyniki więcej niż dobre.
Szczegółowość obrazu z Tamrona prezentuje się nieco gorzej niż podczas testu studyjnego, gdyż mydełko kojarzone tam z kombinacją 200 mm, f/2.8, tu pojawia się również w dole zakresu ogniskowych. O ile jednak wada ta przy 70 mm oznacza nie tylko spadek kontrastu, ale też szczegółowości zdjęć, o tyle przy 200 mm problemem jest tylko kontrast. Zresztą przyjrzyjcie się prezentowanym poniżej wycinkom.
Pochodzą one z RAWów wołanych w Adobe Camera Raw, bez korygowania winietowania, AC, dystorsji, a jedyną operacją było wyrównanie jasności środków zdjęć. Na koniec zdjęcia lekko wyostrzyłem, wszystkie w identycznym stopniu.
Pozostałe kwestie jakości obrazu nie budzą już zastrzeżeń. W każdym razie na „prawdziwych” zdjęciach, bo przy studyjnym teście winietowania można się przestraszyć. Zwłaszcza efektów dla 70 mm, kiedy to przy otwartej przysłonie ściemnienie rogów klatki jest nie tylko silne, ale i ostre. Drugi koniec zakresu prezentuje się ładniej, bo łagodniej. Jednak liczbowo winietowanie jest tu równie silne.
Tyle, że wyjście w plener uspokoi nas. Zdjęcia widoczne poniżej zasadniczo miały służyć sprawdzeniu, jak Tamron i Canon radzą sobie pod światło, ale mówią też trochę o winietowaniu. Wszystkie pochodzą z nieskorygowanych RAWów. No, jest tam trochę ciemności w rogach, ale nie ma powodów do paniki.
A pod światło? Wspaniale! Zdjęć takich jak powyżej wykonałem z użyciem obu zoomów ze trzy tuziny. Dla każdego obiektywu trzy ogniskowe, trzy otwory przysłony (f/2.8, f/5.6, f/11), wszystko przy osłonie przeciwsłonecznej zdjętej i założonej`. A słońce niedaleko poza kadrem. I nic, wszystkie zdjęcia wyglądały identycznie w kwestii kontrastu i blików, a dokładnie ich braku.
Ze swojej dystorsji Tamron też może być zadowolony. Może mniej z jej wartości bezwzględnych: beczki 0,8% przy 70 mm i poduszki 1,1% dla 200 mm, a bardziej ze zwycięstwa nad Canonem, zauważalnie gorzej prezentującym się, zwłaszcza w długim końcu.
Niewiele też mogę zarzucić plastyce nieostrości. Jeśli już, to kręciłbym nosem na przednie plany, gdzie bywa trochę nerwowo. Bo tylne prezentują się co najmniej dobrze, a czasem wręcz wspaniale. Zresztą przyjrzyjcie się zdjęciom prezentowanym poniżej, w galerii.
Lepiej za późno, niż wcale! Nie zdążyłem z tym testem przed premierą drugiej generacji tamronowskiego 70-200/2.8, ale i tak uważam, że było warto staruszkiem pofotografować. I to nie tylko dlatego, że biorąc się za G2 – mam nadzieję, że niedługo – będę miał w świeżej pamięci wyniki działań „G1”. Również stąd, że staruszek nie ma czego się wstydzić. Jasne, są dziedziny, w których nie może walczyć z Canonem 70-200/2.8L IS II jak równy z równym, ale w niektórych wypada wręcz lepiej. Przy tym kosztuje tylko 2/3 tego co on, więc jego value for money prezentuje się znacznie korzystniej. A jest szansa, że pojawienie się G2 poskutkuje wyprzedażami starszej wersji, więc może cena jeszcze spadnie? No, chyba że nowy Tamron wyskoczy z ceną w stratosferę, czego mu wcale nie życzę. A jestem pewien, że jakościowo wypadnie świetnie. Ten test jest tego najlepszą zapowiedzią.
- ogólny poziom jakości obrazu
- stabilizacja
- cena
- mydełko przy f/2.8
- brak limitera odległości
Na moim blogu ostatnio opublikowałem także:
Serdecznie zapraszam!