"Annie Leibovitz: Portrety 2005-2016" - album, który jest dziełem sztuki
"Annie Leibovitz: Portrety 2005-2016" to wspaniały album. Właśnie w tym miejscu powinna się zakończyć moja recenzja. Cóż więcej mogę powiedzieć o albumie genialnej artystki, jaką jest Annie? Mimo wszystko spróbuję napisać o nim kilka słów.
29.06.2018 | aktual.: 26.07.2022 17:58
Zacznę może od tego, kim w ogóle jest ta cała Leibovitz. Jeśli choć trochę interesujecie się fotografią, zapewne o niej słyszeliście, a już na pewno widzieliście jej zdjęcia, bo te znają wszyscy. Fotografie Annie zapisały historię showbiznesu, polityki i sztuki ostatnich 40 lat. Pracowała z największymi gwiazdami na świecie, zachęcając je do najodważniejszych zdjęć. Jest jednym z najbardziej znanych i cenionych fotografów na świecie.
Annie ma wyjątkowy dar, który pozwala jej na przełamywanie barier. Jej zdjęcia są autentyczne. Portrety, nie są tylko twarzami osób. Czasem nawet portretowanej osoby nie ma w kadrze, a i tak możemy poznać jej osobowość. Leibovitz potrafi za pomocą fotografii obnażyć czyjąś duszę, a w wykonywane zdjęcia wkłada cząstkę siebie.
Jej fotograficzna kariera zaczęła się kiedy miała 20 lat od magazynu "Rolling Stone". Jej talent szybko został dostrzeżony i objęła stanowisko dyrektora działu artystycznego tego pisma. Podczas 13-letniej kariery fotografowała takie gwiazdy jak: Bob Dylan, Bob Marley, John Lenon czy The Rolling Stones.
Kolejnym rozdziałem w jej życiu była praca dla "Vanity Fair". To właśnie dzięki niej mogła wejść w świat showbiznesu. Zaczęła fotografować celebrytów, polityków i gwiazdy, które można by długo wymieniać.
Praca w tych czasopismach, odważne, niecodzienne podejście do fotografii otworzyły Annie drogę do światowej sławy. Jej zdjęcia Johna Lenona i Whoopi Goldberg zostały okrzyknięte fotografiami stulecia. Posypały się propozycje z różnych magazynów, a Leibovitz stała się kobietą sukcesu. Sukcesu, na który zapracowała swoją odwagą. Podczas sesji z królową Elżbietą II poprosiła ją o zdjęcie korony, a Bushowi zdjęła krawat i marynarkę. Nikt się nie sprzeciwił.
To sprawia, że fotografie Annie Leibovitz są wyjątkowe, a co za tym idzie, jej album także.
Jest to kontynuacja dwóch wcześniejszych książek Annie: "Annie Leibovitz: Photographs, 1970–1990" oraz "A Photographer’s Life: 1990–2005". Album wydany jest w formacie bliskim A3 (278x365 mm). Oprawiony w twardą papierową okładkę, którą zdobią James Franko i Marina Abramović, wcielający się w role Adama i Ewy. Dodatkowa obwoluta z plastiku, z nadrukowanym tytułem książki, chroni okładkę przez zniszczeniem. Na 316 stronach zawarte zostały wybrane fotografie, wykonane przez artystkę w latach od 2005 do 2016. Każda z nich dokumentuje fragment kultury i przedstawia osobną historię.
Nie znajdziecie tu wiele tekstu. Krótka notka od autorki na końcu książki, to zaledwie kilka słów wyjaśnienia, dlaczego powstał ten album. Poza tym jest jeszcze felieton Alexandry Fuller, dziennikarki i pisarki, która regularnie pisze dla "Vouga", "New Yorkera" czy "Granta Magazine". No i są jeszcze biogramy osób, które znajdują się na zdjęciach, ale większość z nich i tak pewnie jest wam znana. To wszystko. Reszta opowiedziana jest obrazem.
"Anie Leibovitz: Portrety 2005-2016" to nie jest album, który obejrzycie raz i odłożycie na półkę. Do niego trzeba wracać. Choćby po to, żeby otworzyć go na losowo wybranej stronie i przyjrzeć się fotografii. Znajdziecie tam zdjęcia po prostu doskonałe, lub doskonałe w swojej niedoskonałości. Ten album to niewyczerpane źródło inspiracji. Za każdym razem, gdy do niego siadam, odkrywam coś nowego.
Jedyne co mnie drażni, to fakt, że łączenie kartek "zjada" sporą część zdjęcia. Czasami znajduje się ono w ważnym miejscu kadru, przez co trzeba się nagimnastykować, aby dojrzeć co tam się ukrywa. No ale cóż... takie uroki solidnych, szytych książek.
Album kosztuje sporo, bo blisko 300 zł, ale jest wart swojej ceny. To nie jest zwykła książka, to dzieło sztuki.