"Frymografia" - ryzyk-fizyk
05.02.2014 12:31, aktual.: 26.07.2022 20:03
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Nie jestem portrecistą. Nie interesują mnie wielogodzinne sesje studyjne z tysiącem świateł. Nie pudruję modelom nosów i nie poprawiam fryzur. Nie zamieniam aparatu w karabin maszynowy. Zdarza się jednak, że robię ludziom zdjęcia i to z odległości wyciągniętej ręki. Dzieje się to wówczas w ułamku sekundy - zanim zdążę pomyśleć, zanim mózg wyśle sygnał do zakończeń nerwowych wskazującego na migawkę palca. Sam jestem tym zaskoczony. Moje portrety kończą się, zanim zaczyna się zdjęcie. Nie wiem, kiedy powstanie następny. A kiedy powstaje, zazwyczaj nie pamiętam, w jaki sposób.
Z Markiem znamy się od niedawna. Zajmuje się w Londynie popularyzacją polskiej poezji. Wyszukuje młodych twórców, tłumaczy ich wiersze a potem wydaje je w niewielkim nakładzie szyjąc ręcznie po nocach zgrabne tomiki. Jak przychodzi właściwa pora, pakuje plecak i jedzie do Polski. Tam, na miejscu organizuje swym poetom natchnione spotkania. Na ten wypad do Krakowa pojechaliśmy razem. Po raz pierwszy uczestniczyłem w wieczorze, gdzie więcej mówiło się wierszem niż prozą. Byłem trochę księciem z innej bajki. Słuchałem ciekawych wywodów, ale przede wszystkim ściskałem w dłoni aparat. Kiedy po spotkaniu Marek odsunął krzesło i schodził ze sceny, nacisnąłem migawkę.
Zawsze wydawało mi się, ze Marek to kamikaze poezji. Inwestuje w nią czas, energię i nierzadko pieniądze. Słowem, całe swoje życie. Niektóre jego projekty, jak japońscy piloci, lecą w jedną stronę, by rozbić się o niewzruszoną barierę biurokracji. Bywa, że brakuje im paliwa i upadają w morze przed osiągnięciem celu. Ale zazwyczaj kończą się wielkim, kreatywnym światłem.
Gdy robiłem to zdjęcie, nie mogłem zdawać sobie sprawy, że na czole Marka pojawi się świetlisty pasek, a na nim te dwa, zupełnie przypadkowe, angielskie słowa. Wierzę jednak, że podświadomie nasz umysł jest w stanie dokonać natychmiastowej syntezy. Miejsca i czasu. Że zdolni jesteśmy do rejestrowania chwil, które są zbyt błyskawiczne, by racjonalnie układać je w całość. Zdarzają się przed obiektywem i możemy je schwytać. Trzeba się tylko poddać wyższej sile. Jeśli wytężoną pracą opanowaliśmy warsztat, instynkt wciśnie za nas magiczną migawkę.
Portrety to trudna rzecz. Widziałem wiele, na których ludzie uporczywie gapią się w obiektyw. Brak w nich jednak prądu łączącego fotografa ze źrenicą modela, a następnie z siatkówką odbiorcy. Pozornie jest na nich wszystko, w rzeczywistości nie ma nic. Są zimne, bez emocji. Ponieważ powstają w środowisku kontrolowanym, bywają technicznie dobre. Widzimy każdy włos, każdą komórkę skóry. Wszystko dzieje się jak na dłoni, ale twarze są martwe i niezupełnie obecne. Wiele jest takich portretów. Tylko nielicznym udaje się w sztucznym świetle studia obnażyć duszę. Dusza jest bowiem artykułem wstydliwym. Podciąga za kolana spódniczkę i płoni rumieńcem. Gdy wyciągamy aparat, pali się ze wstydu.
Na duszę można zapolować. Jednak nie robiłbym tego ostrą amunicją. Ważne jest znieczulenie i władanie rewolwerem. Wyciągnięty w ułamku sekundy aparat, jeśli użyty w odpowiedniej chwili, daje nam szansę na utrwalenie intymności nieinwazyjnie. Model słyszy migawkę, ale zanim ją poczuje, jest już po wszystkim - igła wyciągnięta z ciała, strzykawka na stole. Trochę szczypie, ale nie będzie krzyku. Osobiście stosuje tę metodę tylko wobec ludzi, których znam bardzo dobrze. Muszę wiedzieć, że jednym takim zdjęciem nie zakończę przyjaźni, że moi modele potrafią wybaczać, ale przede wszystkim, muszę mieć pewność, że gdy wręczę im do ręki odbitkę, wypełnię w ich duszy miejsce, które bez pytania skradłem. Wtedy, uprawiając fotografię, wchodzę w przyjaźń jeszcze głębiej. Jestem ryzyk-fizyk, albo odwrotnie.
Dlatego też, w mojej kolekcji portretów są wyłącznie ludzie mi bliscy. Zdarza się, że gdy po długiej rozłące zaczyna mi ich brakować, drukuję te zdjęcia w rzeczywistej wielkości i wieszam na ścianie. Odczuwam wówczas wrażenie, że wpadli w odwiedziny. Że są blisko i toczę z nimi kolejną rozmowę. Śmiem twierdzić, że jest to ostateczny test dobrego portretu. Jeśli kawałek fotograficznego papieru pokryty tuszem lub cząstkami srebra skutecznie udaje żywego człowieka, trafiliśmy obiektywem w sedno sprawy. Takie polowanie nikogo nie boli.