"Frymografia" - Szachy nie maty
Mar-ra-kesz... trzy sylaby, a tyle wspomnień. Oczy bolące od słońca, smak soli na podniebieniu i niepowtarzalny zapach z tysiąca i jednej nocy. Już na powitanie Marrakesz uderza w nas ścianą zapachów i zgiełku. Topi w bezliku jednoczesnych zdarzeń. Gwałci zmysły. W dzień jest to nie do wytrzymania, a jednak.... Wychodzimy z hotelu, dajemy nura w egzotyczna głębię w nadziei, że do zmroku starczy nam tlenu. Nie zawsze starcza, ale w nocy przy śpiewie meczetów, zasypiamy. Zasypiają też z nami poturbowane przez Marrakesz zmysły.
Ta partia szachów, rozegrała się za murami starego Marrakeszu. Czarnymi grało miasto, białymi ja - fotograf. Król właśnie wykonał ruch w środku szachownicy. Oparł się o kamienna lawę i zastygł. Tymczasem po prawej stronie knuły strategię wojska przeciwnika. Na horyzoncie - pionki. Zostały zbite i właśnie odchodzą do poza szachowych zajęć. Plamy i cienie dopełniają kadru. Palmy, jak to palmy, pną się w górę.
Fotografia jest grą w szachy; fotograf to szachista - rozważmy tę tezę, Zazwyczaj pojawia się w połowie partii, gdy obie strony zadały swe ciosy. Łapie w kadrze napięcie między tym co już było i co za chwilę się zdarzy. Jak pędzel Vermeera w holenderskich wnętrzach, fotograf rejestruje ten sam niepokój. Czy przypadkiem za chwile ktoś nie zada nam mata? A może właśnie uszliśmy z życiem? Kto, gdzie i kiedy... w zdjęciu muszą być zaklęte proste pytania, nawet jeśli fotograf nie zna odpowiedzi. W istocie akt powstawania obrazu jest również szachowy. To jak utrata fizycznego kontaktu z figurą co, według regulaminu, staje się ruchem. Podnosimy dłoń, klamka zapada. Słyszymy p-s-t-r-y-k...i w tym momencie nie ma odwrotu.
Wróćmy przed mury marokańskiego miasta. Światłomierz dostaje udaru, ja zaphipnotyzowany wgapiam się w kluczowy punkt kadru - to butelka w dłoni króla. Staje się ona w tej scenie szekspirowskim pytaniem - być albo nie być - czaszką trzymaną retorycznie przez Hamleta. W tej części Afryki woda może mięć tylko jedno znacznie. Jest życiem - niczym mniej i niczym więcej. Jest wszystkim. Robiąc to zdjęcie na pewno czułem, że żyję. Z pewnością, odczuwałem też pragnienie.
Ten plac w Marrakeszu stał nieruchomo dłuższa chwilę, jakby ważył dylemat angielskiego barda. Nawet ruch pionków w oddali nie mącił tej ciszy. Ja też byłem w transie. Śmiem twierdzić, że fotografując niezmiernie rzadko odliczamy czas kropla po kropli. On nie zwalnia tak bardzo. Zazwyczaj pędzi. Paradoksalnie, im dłużej trwa taka cisza, tym trudniej zrobić w niej zdjęcie. Ma się wówczas wrażenie, że trzask migawki wszystkich obudzi. Zwalą się palmy i osuną mury, a my z aparatem zawieszonym na szyi będziemy przepraszać za trzęsienie ziemi.
Przez kilka dni grałem w szachy z Marrakeszem i przyznam, że partia była to nie łatwa. Na przykład Marokańczycy nie lubią być fotografowani. To fakt bezsporny i niezaprzeczalny. Mają awersję do aparatu, szczególnie gdy strzela do nich człowiek z Europy. Zasłaniają wówczas twarz i grożą pięścią w obawie, że zaraz stracą kawałek swej duszy. Szanuję tę niechęć. Dlatego za każdym naciśnięciem migawki dawałem im w zamian małą część siebie - jak bociany z Mazur, które zimą przesiadują na dachach Marrakeszu. Coś za coś - chciałem wrócić ze zdjęciami, a to wymagało ofiary. Raz losowałem czarne, raz białe. Odniosłem zwycięstwa i doznałem porażek. Różnie bywało z tą szachownicą.