"Frymografia" - teatr cieni

Do Awinionu trafiliśmy przypadkiem. Padliśmy ofiarą spisku TomToma ze starą, pomiętą mapą i zamiast mknąć autostradą prosto do Paryża, cofnęliśmy się w czasie na kilka godzin. Tego miasta nie da się opisać słowami. Dziś więc będzie krótko i nawet nie o Awinionie, tylko o zjedzonej w nim kolacji... i o oczach fotografa, które popełniają największe zbrodnie.

"Frymografia" - teatr cieni
Źródło zdjęć: © © Bogdan Frymorgen / RMF FM
Bogdan Frymorgen

18.02.2014 | aktual.: 26.07.2022 20:02

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Pod wieczór mieliśmy już dosyć - na każdym kroku bezdech zachwytu, architektura z bajki no i ta papieska historia Awinionu! Po Polaku, Niemcu i Argentyńczyku, któż dziś pamięta o papieżach z Francji? Zmęczeni mijaliśmy małe cukierenki, sklepiki z antykami i siedzących na skwerkach turystów. Wszystko wokół stopniowo milkło, bo w brzuchach narastało coraz większe burczenie. W końcu jest! - zwykła, francuska knajpa. Menu całkiem atrakcyjne, ceny przystępne. Co tu dużo myśleć? Siadamy.

Obraz
© © Bogdan Frymorgen / RMF FM

Zazwyczaj w takich sytuacjach ludzie opadają na krzesła i zaczynają rozmowę. Rozmawiamy więc: o przeżytym ciekawie dniu, o dziwnej podróży i zastanawiamy się, gdzie zostaniemy na noc - hotel czy kemping, kemping czy hotel. Pies leży pod stołem, kelner macha porozumiewawczo ręką. Widzi nas. Za moment podejdzie. Potem w okolicach lędźwi będzie już ciszej.

Powinienem dać odpocząć oczom, postawić aparat na stole, albo lepiej, schować w plecaku, czy nawet dać psu na przechowanie... ale nie mogę. Uchwycone wcześniej obrazy wyświetlają się na powiekach, odbijają w talerzach. Zmysły nie potrafią wcisnąć hamulca i po całym dniu bajkowych opowieści, chcą więcej. Moja żona też chce więcej... mojej uwagi. Znam doskonale ten zniecierpliwiony wyraz twarzy: przecież zmuszona byłam uczestniczyć w twoim polowaniu. Teraz chce zjeść kolację w Awinionie i pogadać jak człowiek, przy lampce wina - ma już dość mojego obiektywu i obiektywnie rzecz biorąc, ma też świętą rację.

Obraz
© © Bogdan Frymorgen / RMF FM

Rozmawiamy więc. O dzieciach, które pojechały tym razem na własne wakacje. O tym, co czeka nas w domu po powrocie, o odciskach na stopach i wciąż dającym się we znaki upale. Ale zamiast patrzeć mojej żonie prosto w oczy, ślizgam się wzrokiem po horyzoncie. Prowadzę rozmowę, myślami jestem jednak gdzie indziej... tam, gdzie kończą się stoliki restauracji a zaczyna wieczorny teatr awiniońskich cieni. Nie szukam sztućców ani szklanki z wodą. Mimo wyraźnego głodu i pragnienia, muskam palcami korpus aparatu. I tak składam się w głowie do kolejnego strzału. Bardzo tego nie lubię. W końcu jednak nie wytrzymuję. Podrywam aparat, otwieram przysłonę, błyskawicznie ustawiam ostrość i w ułamku sekundy jest po wszystkim. Czuję ulgę, prawie tak wyraźnie jak złość mojej żony. Jeszcze nie wie, że została główna bohaterką zdjęcia. Ja jej tego nie powiem... i tak by nie uwierzyła. Zanim zjemy deser, wybaczy. Zawsze wybacza, mnie, ułomnemu.

Jak radzić sobie takich sytuacjach? Nie mam na to recepty. To choroba i uzależnienie, którego nie da się leczyć na programowym odwyku. Tym razem to była kolacja we dwoje, ale zdarza się, że dla zrobienia zdjęcia gotów jestem zaryzykować znacznie więcej. To bardzo niebezpieczny instynkt. Jak potwor w filmie grozy - rodzi się powoli i w mrocznym żyje świetle. Siedzi głęboko i przyświeca mu tylko jedno przesłanie - fo-to-gra-fia - która przetrwa. Na zawsze... przynajmniej na moje "zawsze". Pozostanie.

Obraz
© © Bogdan Frymorgen / RMF FM

Przychodzi na świat w rożnych okolicznościach. Czasami w bólu, psychicznym lub fizycznym. Bywa też, że w niebezpieczeństwie. Zwyczaj jednak jedynym kosztem jest napięcie, uciążliwe mrużenie jednego oka i sztywniejące na korpusie aparatu palce. To stosunkowo niewielka cena i warto ją ponieść. Jednego jestem pewien - dobra fotografia nie rodzi się przypadkiem i musi być czymś okupiona. Nic za darmo - to byłoby zbyt proste. Nie może być wynikiem przypadkowego wciśnięcia migawki, bo w wówczas straciłbym kompletnie moją foto-wiarę.

Uważam, że dziś wrogiem fotografii są olbrzymie karty pamięci. To one pozbawiają nas ograniczeń i stają na drodze radości tworzenia. Dewaluują nasze przeżywanie. Ekran, na którym można natychmiast wyświetlić zdjęcie, jest małym, bezwstydnym podglądaczem. Raz za razem wgapiając się w niego, brukamy intymność utrwalanego obiektywem świata. Ograbić z tajemnicy, zabić... skasować - to wydaje się być jego jedynym zadaniem! Ile potencjalnie dobrych zdjęć ląduje w cyfrowym koszu, tylko dlatego, że zbyt szybko szukaliśmy zaspokojenia? Że nie nabraliśmy do siebie koniecznego dystansu?

Obraz
© © Bogdan Frymorgen / RMF FM

Jeśli myślicie, że wrogiem jestem cyfrowej technologii, muszę was rozczarować. Da się ją poskromić, by robiła zdjęcia na naszych zasadach. Przytulając do policzka cyfrówkę można przeżywać zdjęcia podobnie jak z analogiem. Nawet obróbka plików w komputerze potrafi dać radość porównywalną do wywoływania w koreksie celuloidowych filmów, czy do zakrapianych utrwalaczem uciech w tradycyjnej ciemni. Na to mam receptę. Ale o tym ośmielę się napisać następnym razem.

Komentarze (0)