Jacek Pałkiewicz: Duży trud i wysiłek są wliczone w umowę z podróżami [wywiad]
Rozmawiamy z Jackiem Pałkiewiczem - wielkim podróżnikiem, człowiekiem, który odkrył źródła Amazonki i przemierzył samotnie Atlantyk w małej łodzi. Opowiedział nam o tym, jaką zapłacił za to cenę i czego się wtedy nauczył.
W jednym z wywiadów powiedział Pan, że za wszystkimi pięknymi zdjęciami z niezwykłych podróży stoi ogromna cena i wysiłek. Jaką cenę Pan zapłacił i płaci za eksplorowanie naszej planety?
Podróżne ładnie wyglądają na zdjęciach, ale mało kto się zastanawia ile to kosztowało. A kosztów jest bardzo dużo. Począwszy od poświęcenia, wysiłku, po różne trudne, ekstremalne sytuacje, chłód, głodno, stres, strach… To wszystko się na siebie nakłada, a im dłuższa podróż tym bardziej się to potem odczuwa.
Ja musiałem poświęcić rodzinę. Na moich podróżach ucierpiało wychowanie dzieci, bo ja byłem gościem w domu. Moich synów urodzonych i żyjących we Włoszech wychowywała matka, włoszka, która prawie nie mówi po polsku. W związku z tym synowie nie znają języka polskiego. To bardzo odczuwalny koszt.
Poza tym takich kosztów, które miałbym na sumieniu nie widzę. Te wszystkie trudy, wysiłek, które ponoszę w czasie wyjazdów są jakby wliczone w umowę z podróżami i na to nie narzekam. To jest część podróży.
Które wyprawy najbardziej zapadły Panu w pamięć? Które najwięcej kosztowały?
Numer jeden to moja samotna wyprawa przez Atlantyk. 44 dni na łodzi ratunkowej bez sekstantu, radia. Na morzu zawsze zdarzają się sztormy, nie inaczej było w moim przypadku. Przez 3 dni walczyłem w czasie jednego sztormu o życie. Wtedy było naprawdę ciężko i mogłem poznać swoje granice.
Nauczyłem się, że jak się chce i ma się siłę woli to można wykrzesać siły, które pozwolą na przeskoczenie przeszkód, które na początku wydawały się zbyt wysokie. Wyprawa przez Atlantyk dała mi naprawdę dużo. Umożliwiła także wyrobie sobie nazwiska w Europie. A dzięki temu mogłem przebierać w ofertach sponsorów dalszych wypraw, a nie jak dzisiaj na kolanach szukać sponsorów, bo rynek sponsorski jest dzisiaj bardzo zamknięty.
Co Pan czuje dzisiaj patrząc na swoje zdjęcia z tej pamiętnej wyprawy?
Patrzę na zdjęcia i nie do końca wierzę, że tak rzeczywiście było. Wydaje mi się, że to może był jakiś sen. To jest tak odległe od realiów codziennego dnia, że zastanawiam się przez ułamek sekundy czy to naprawdę udało się zrobić i przejść te wszystkie trudy.
Co było w czasie tej wyprawy Pana największym wrogiem?
Najbardziej przeszkadzała mi oczywiście siła natury, ocean, ale nie nazwałbym go wrogiem. W czasie takiej wyprawy nie ma kozaków. Nie ma silnego, który powiedziałby, że się nie boi morza (oceanu), trudnych sytuacji. To jest zbyt wielki żywioł, aby go pokonać. Na tle oceanu czy morza widać wyraźnie, jak malutką kropelką jesteśmy w tym środowisku.
Człowiek staje się malutki i nie ma żadnych szans do zwyciężenia w warunkach sztormowych. Z tym można walczyć i wyjść cało, ale z pewnością nie pokonać.
Wróćmy do bliższych czasów i wyprawy w poszukiwaniu źródeł Amazonki. Jak długo trwały przygotowania, jakie były wtedy największe trudności?
Przygotowania trwały ok 1,5 roku. Zaangażowałem specjalistów z 4 krajów świata, którzy przygotowywali się do tej wyprawy. Każdy miał swoje zadania. We współpracy z Peruwiańczykami korzystaliśmy z pomocy najnowocześniejszych map satelitarnych o bardzo wysokiej rozdzielczości, porównywalnej do map szpiegowskich. To było bardzo pomocne.
Jak mówię o tych mapach to wielu ludzi pyta w takim razie po co w ogóle tam pojechaliście i traciliście swój czas oraz siły, skoro można było przeszukać ten teren tylko przy użyciu map? Mapa satelitarna może coś podpowiedzieć, wskazać, ale w przypadkach poszukiwać źródeł trzeba pójść samemu – sprawdzić, zmierzyć, zbadać. Rzecz niezwykle ważna – kiedyś uważano za źródło rzekę, która ma największy przepływ. Potem geografowie uznali, że za źródło należy uznać najdłuższy odcinek za źródłowy. Nauka cały czas się rozwija i jest bardziej wymagająca. Aby określić, gdzie jest źródło rzeki trzeba oprócz tych dwóch elementów ustalić sporo innych. Istotne jest między innymi, jakie znaczenie ma dany odcinek w życiu gospodarczym danego regionu. Poza tym ważne jest, jak stare jest to koryto. Z jakiej wysokości nad poziomem można się zaczyna. I kilka innych. To trzeba było ustalić przed wyprawą.
Sam wyjazd trwał ok. 2 tygodni. Nie można pozwolić, aby taka podróż trwała dłużej, bo to się wszystko dzieje na wysokości 5000 m. n.p.m. gdzie praca jest niezwykle trudna i jest mało tlenu. Metodą wyeliminowania drugorzędnych strumieni w tym regionie szliśmy do góry i na zasadzie eliminacji i analizowania poszczególnych elementów doszliśmy do źródła. Od samego początku to odkrycie potwierdziło i zatwierdziło Towarzystwo Geograficzne w Peru. Nauka jednak potrzebuje zawsze sporo czasu, aby skrupulatnie przeanalizować wszystkie aspekty. Równo po 15 latach po odkryciu, władze peruwiańskie postawiły tam obelisk upamiętniający to odkrycie.
Zejdźmy na ziemię. Towarzyszem Pana podróży jest zawsze aparat fotograficzny. Czy chęć fotografowania zrodziła się z potrzeby dokumentowania czy raczej to osobna pasja, którą po prostu Pan łączy z wyprawami?
Tak, zawsze zabieram ze sobą aparat, ale zawsze też podkreślam, że nie jestem fotografem. Tak samo, jak nie jestem pisarzem, mimo że mam na swoim koncie trochę książek. Jestem dziennikarzem. Zaczynałem pracę dziennikarza w „Gente" i „Corriere della Sera" w piątkowym ilustrowanym dodatku. Byłem odpowiedzialny za reportaże. Aparat służył mi do dokumentowania wypraw i ilustrowania tekstów.
Zacząłem się uczyć tego fachu jako samouk. Ta potrzeba zabierania aparatu była od samego początku. W mniejszym stopniu dla siebie, bo nawet nie było potem gdzie tych zdjęć pokazywać, w takim stopniu, jak dzisiaj w Internecie. Można było co najwyżej pokazać slajdy rodzinie. Zdjęcia zatem były na potrzeby prasy.
Docierał Pan do najodleglejszych miejsc oraz plemion na naszej planecie. Czy zdarzyło się, że napotkani ludzie widzieli aparat po raz pierwszy lub byli bardzo agresywni w stosunku do niego?
Niedawno widziałem dwóch Niemców fotografujących w Namibii ludzi z plemienia Himba, którzy wyraźnie sobie tego nie życzyli. Nie trzeba było długo czekać, aby tubylcy doskoczyli do fotografów, wyrwali im sprzęt, rzucili o ziemię i go rozbili, a samych Niemców nawet trochę pobili.
Zresztą, większość ludzie nie chce, aby ich fotografować. W szczególności mieszkańcy mało dostępnych miejsc. Aby uniknąć takich sytuacji, zawsze brałem ze sobą worek prezentów do rozdania. Oprócz tego fotografowałem najpierw takie osoby Polaroidem i dawałem im odbitkę. Później mogłem już zrobić normalne zdjęcia, jakie chciałem. Aby zaprzyjaźnić się z ludźmi w czasie wypraw potrzeba czasu, aby dzięki temu można nie tylko wiele się dowiedzieć, ale też przywieźć naturalne zdjęcia. Bez pozowania, spięcia i udawania. To niby taka naturalna sprawa, ale wielu podróżników, fotografów o tym nie pamięta.
Jakim sprzętem wykonuje Pan zdjęcia w trakcie swoich podróży?
Fotografowałem różnymi aparatami, ale obecnie zabieram ze sobą bezlusterkowca Fujifilm X-T1 wraz z dwoma obiektywami 18-135 mm oraz 56 mm f/1.2. Wcześniej testowałem aparat Fujifilm X-S1.
Jakie nowe wyprawy Pan planuje?
Żeby nadrobić trochę krzywdy, jakie ponosiła rodzina przez lata, planuję wyjazd rodzinny. Rok temu po raz pierwszy od 37 lat byliśmy razem z żoną na prawdziwych wakacjach. Podobne plany mam w tym roku. Kierujemy się do Azji. Tyle, że nie są to wyjazdy na warunkach ekspedycji, ale raczej komfortowe, aby spokojnie odpocząć. Chcę oddać rodzinie to, czego nie dałem kiedyś, aby wyrównać trochę moralne straty.