Jak brzytwa z automatu, czyli jak skutecznie wykorzystywać autofokus [poradnik]
W teorii autofokus to system, który pomaga poprawnie ustawiać ostrość. W praktyce okazało się, że aby precyzyjnie ostrzyć musieliśmy poznać budowę systemu AF, jego zasadę działania i wypracować sobie techniki oraz nawyki, które pozwalają nam panować nad ostrością jeszcze lepiej. Oto wgląd w nasz warsztat pracy autofokusem.
13.01.2015 | aktual.: 26.07.2022 19:43
Szanowni, Moi Drodzy, Kochani!
Będzie o łapaniu ostrości. I to w automacie, bo tak się teraz łapie ostrość. Na pierwszy rzut oka, nie bardzo jest o czym mówić, automat to automat, ale kiedy na forach wystawiamy nasze reportaże na pożarcie, akurat za ostrość jesteśmy przeważnie chwaleni. Coś więc musi być na rzeczy i z pewnością nie jest to, jak często słyszymy, zasługa sprzętu, bo my fotografujemy dokładnie takimi samymi aparatami, jak każdy z Was, często może nawet gorszymi. Moim zdaniem, problem musi tkwić więc w technice pracy autofokusem i mam zamiar gadać o tym przez najbliższe pół godziny.
Ten film będzie dokładnie taki, jakie zawsze chcieliśmy publikować. Nabity wiedzą chyba do granic percepcji i to wiedzą zupełnie nieksiążkową. Oczywiście, nikt nie musi się ze mną zgadzać, ale to nie ważne, bo ten film to nie jest głos w dyskusji, nie pytam „co sądzicie”. To raczej wgląd w nasz warsztat i tylko tyle. Słuchasz i czerpiesz lub masz mnie gdzieś i robisz jak uważasz.
Tym razem pojawi się anonimowy bohater negatywny, taki co to nie umie łapać ostrości w automacie i będzie z ciemności sapał nad całym tym odcinkiem. Ja mam przecież oczy i widzę, jak wielu zawodowych fotografów po prostu źle korzysta z automatu, nieprecyzyjnie lub niepoprawnie. Nie chcę wytykać co u kogo jest nie tak, nie mniej nie jest to tak proste jak wielu uważa.
Założenie jest takie, że zaczynam tam, gdzie kończy się instrukcja obsługi. Celowo pomijam AF-C, AI Servo, to wszystko trzeba znać i wiedzieć. Temat dzielę na 4 części: sprzęt, technika, ostrość manualna i teoria, od której zaczynam.
Płaszczyzna ostrości
Należy wyobrazić sobie ją, jako wielką szybę oddaloną od matrycy aparatu o dowolną odległość, na przykład 5 metrów. Ustawiając na obiektywie ostrość na odległość pięciu metrów wszystko co znajduje się na powierzchni tej szyby powinno być idealnie ostre. Natomiast kolejne szyby, te ustawione bliżej lub dalej, to już bokeh, czyli nieostrość. Co tłumaczy tak strasznie prymitywny przykład? Otóż, bardzo wiele! Po pierwsze mówimy o płaszczyznach idealnie płaskich, takie są przecież szyby. Po drugie, oddalonych od matrycy, a nie jak wielu uważa od przedniego szkła obiektywu. W większości aparatów są nawet znaczniki określające położenie matrycy w korpusie. I po trzecie, najważniejsze, mówimy o płaszczyznach ustawionych idealnie równolegle do matrycy aparatu.
Na przykładzie szyb wytłumaczę też głębie ostrości. Nie jest tak, że tylko szyba reprezentująca płaszczyznę ostrości to jedyna ostra płaszczyzna. Dla otwartego na przykład Nikkora 58mm 1.4G i założonych przed chwilą 5 metrów, wszystko to znajduje się 19 centymetrów przed szybą i 21 za nią, też będzie względnie ostre. Oznacza to, że głębia ostrości wynosi 40 centymetrów, czyli w jako takiej ostrości znajdzie się również płaszczyzna na odległości 5 metrów i 10 centymetrów. My takich wyliczeń dokonujemy przy użyciu kalkulatora głębi ostrości i nawet nie wchodzimy w matematykę. Warto zainstalować sobie taki kalkulator w telefonie i mieć go zawsze pod ręką, nie wiadomo kiedy się przyda.
Płaszczyzna ostrości jest jednak idealnie płaska wyłącznie w teorii, albo na rysunku i w rzeczywistości nie jest jak szyba. Obiektyw obrazuje na płaszczyznę prostokątnego kadru, na całkowicie płaską matrycę lub film, tymczasem sam zbudowany jest z okrągłych, wklęsłych i wypukłych soczewek. Taki rodzaj konstrukcji prowadzi do zjawiska określanego zakrzywieniem płaszczyzny ostrości. Każdy obiektyw korygowany jest pod tym względem, tak aby zakrzywnie było jak najmniejsze, ale niestety wszystkie cierpią na tę dolegliwość w mniejszym lub większym stopniu. Choć niektóre w na tyle minimalnym, że przyjmuje się, że nie wykazują tego problemu. Przykładem obiektywu, w którym gołym okiem widać zakrzywienie jest Nikkor 28 mm f/1.8G. Jak to się objawia? Kiedy obraz idealnie wyostrzam na środku kadru, okazuje się, że w narożnikach ostrość jest ustawiona na nieco bliższy plan. W Nikkorze 28 mm, zakrzywienie jest jeszcze bardziej skomplikowane i wygląda, jakby w płaszczyźnie ostrości odgnieciono gniazdko, takiego pączka z dziurką, i mniej więcej w 1/3 promienia kadru ostrość jest nieco bliżej niż w 1/5. Na rysunku dokładnie widać, że przekrój tej płaszczyzny przypomina ptaszka. Problem zakrzywienia jest szczególnie uciążliwy w takich obiektywach jasnych, którymi fotografuje się na płytkiej głębi ostrości, ale dotyczy również ciemnych szerokich kątów, w sensie f/2.8, takich jak 16-35 Canona i Nikona. Zakrzywnie można zdiagnozować na podstawie wykresu MTF – jeśli funkcja wysokich częstotliwości ma kształt litery S, to prawie na pewno mamy doczynienia z mocnym zakrzywieniem płaszczyzny ostrości.
Są takie obiektywy, które pozwalają fotografować płaszczyzny nie równoległe do powierzchni matrycy, obiektywy tilt. Takie jak na przykład ten 24-milimetrowy Samyang czy obudowa Lensbaby Composer, do której można sobie wtknąć cokolwiek. Ich konstrukcja pozwala na pochylenie, wykręcenie obudowy obiektywu w dowolną stronę co skutkuje pochyleniem płaszczyzny ostrości. Obiektyw sprawia wrażenie jakby patrzył w bok, ale on wciąż widzi to co jest przed nim, z tą różnicą, że ostre jest na przykład na dole wszystko co blisko, a na górze wszystko co daleko. Takich obiektywów, w sensie tiltów, można używać w efekciarskim portrecie, ale w pierwszej kolejności w fotografii architektury oraz produktowej do fotografowania pod kątem na przykład leżacych na stole papierów czy ściany budynku. Tylko przy pomocy tilta można pokryć powierzchnię obiektu z płaszczyzną ostrości.
Sprzęt
W chwili obecnej, na rynku istnieją chyba wyłącznie dwa rozwiązania umożliwiające automatyczne ustawianie ostrości – detekacja fazy oraz detekcja kontrastu i oba rozwiązania działają w oparciu o jakiś rodzaj punktów, którymi wskazuje się co ma być ostre.
Detekcja fazy
Detekcja fazy wywodzi się jeszcze z czasów lustrzanek manualnych, które posiadały specjalny instrument optyczny, zwany klinem. Na środku matówki znajdował się mały krążek podzielony na pół. Każda połówka pokazywała obraz przesunięty w przeciwne strony, a kiedy połówki schodziły się, oznaczało to, że w tym miejscu kadru obraz był ostry. Klin jest przyrządem stereoskopowym, czyli każda połówka patrzy z innej perspektywy i dlatego właśnie to co ostre schodzi się, a widoczny w klinie bokeh, wręcz przecwnie, rozjeżdża. Detekcja fazy działa identycznie, z tym, że maleńki, klin skanuje najczęściej mała podłużna matryca zbudowana z dwóch rzędów pikseli CCD i porównywane są wskazania obu tych rzędów, aż do momentu, w którym będą do siebie maksymalnie podobne. Zasada więc ta sama, tyle, że zdygitalizowana, a sam klin został zrealizowany nieco inaczej – jest mniejszy, podłużny, nie siedzi na matówce tylko w detektorach na dole komory lustra, a jego obecność jest odwzorowana w wizjerze jedynie za pomocą wyświetlacza LCD umieszczonego pod pryzmatem. Najprostsze punkty detekcji fazy są jednowymiarowe i my traktujemy je jako ślepe na fakturę linii przebiegających wzdłuż długiego ich boku, czyli na linie równolegle. Dlatego nie należy ostrzyć punktem poziomym, np. na zamknięte oko lub bluzkę w poziome pasy. Za to do tego celu powinien idealnie sprawdzić się punkt pionowy, bo faktura pasów lub kreska na powiece, w sensie makijaż, będą przecinały go w poprzek. Powinien, bo w praktyce, punkty jednowymiarowe wpadki zaliczają wyjątkowo często. Dużo częściej niż punkty krzyżowe, które przeglądają przesunięcia fazy w pionie oraz poziomie jednocześnie i są w tym bardzo skuteczne. Punkty krzyżowe, to dwa punkty jednowymiarowe pionowy i poziomy ustawione na krzyż, a podwójne krzyżowe w Canonie to gwiazdki. Nie mniej jakość całego pomiaru ostrości w lustrzance nie zależy wyłącznie od rozkładu oraz ilości punktów krzyżowych, a najczęściej decydująca jest jakość punktów jednowymiarowych, bo te równie dobrze mogą być bardzo skuteczne i najczęściej w wielu trybach pracy AFu wspomagają pracę punktów krzyżowych.
W bezlustrowych aparatach Fuji, Sony czy Olympusa i przede wszystkim w nowych lustrzankach Canona, detektory fazy skonstruowane są w oparciu o piksele matrycy aparatu, a konkretnie w oparciu o diody, które te pikele tworzą. Małe matryce CCD zastąpiono parami diod na matrycy CMOS, które zostały przysłonięte zostały tak, aby każda spoglądała w przeciwnym kierunku. I już. Obraz schodzi się, gdy jest w ostrości, tak jak na klinie. To jest również widzenie stereoskopowe i poniekąd odpowiedź na pytanie, dlaczego detektory fazy nigdy nie znajdą się na krawędzi kadru, dlaczego są zwykle rozmieszczone w centralnej części wizjera. Jeśli dioda patrzy na przykład w lewo i byłaby położona zbyt blisko lewej krawędzi kadru, nie zobaczyłaby nic lub jakiś mocno znieształcony obraz i nie byłoby czego porównywać z drugą diodą. Diody składające się na piksele odpowiedzialne za detekcję fazy nie biorą udziału w naświetlaniu lub może i biorą, ale w jakimś niepełnym stopniu. Nie mam pewności, że tak jest, ale czysto teoretycznie – skoro na piksel RGB, w rozkładzie Bayerowskim, składają się dwie diody zielone, czyli o jedną za dużo, to jeśli obie zostaną przysłonięte do połowy, ich część odsłonięta stworzy jedną pełną diodę, czyli tyle ile wystarczy do stworzenia piksela. Tak czy inaczej, ostatecznie, w RAWie te piksele zostają w części lub w całości zamaskowane na podstawie uśrednionych wartości ich sąsiadów.
Detekcja kontrastu
Detekcja kontrastu, stosowana jest we wszystkich aparatach bezlustrowych oraz w większości lustrzanek, w trybach Live View, kiedy całe światło pada na matrycę aparatu, a podniesione lustro nie odbija obrazu do detektorów fazy. Wykrywanie kontrastu działa na dużo prostszej zasadzie. Nie ma tu żadnych sensorów, specjalnych pikseli, a ostrość analizuje sama matryca aparatu – jeśli we wskazanym polu lub przestrzeni kadru, matryca odnajdzie najwyższy poziom kontrastu, uznaje to miejsce za ostre. Ale to, na jak dużej przestrzeni będzie poszukiwany kontrast zależy od algorytmu, oprogramowania i tak naprawdę z każdą aktualizacją firmwareu apartu, może okazać, że producent zastosował całkowicie inną ilość, rozkład, wielkość, a nawet kształt tych punktów. Tu też nie ma podziału na punkty pionowe, poziome czy krzyżowe, bo detekcja kontrastu korzysta z każdego standardowego piksela w regionie obrazu, w którym łapie ostrość i porównuje go do wszystkich jego sąsiadów. To trochę takie nieskończenie wymiarowe punkty, które w dodatku można swobodnie przesuwać po matrycy z dowolną dokładnością. Przez to AF w bezlustrowcach jest zawsze tak nieporównywalnie bardziej precyzyjny – ten system szuka ostrości w tych samych pikselach, które potem zapisuje w RAWie czy JPEGu i to w tym miejscu kadru gdzie faktycznie wypada punkt ostrości. Nie występują tu problemy kalibracji, korekcji, przesunięć, w ogóle w zasadzie technicznie nie ma możliwości, aby detekcja kontrastu pomyliła się. Tak, może nie móc odnaleźć kontrastu, ale jeśli tylko go zauważy, trafi z ogromną dokładnością.
W uproszezcznieu podsumować można to tak – detekcja fazy to rozwiązanie sprzętowe, wbudowane, a detekcja konstrastu to rozwiązanie programowe.
Z czego wynika natomiast różnica w szybkośći pracy detekcji fazy oraz detekcji kontrastu? Po pierwsze obiektywy projektowane są pod dany system i mają różne konstrukcje – różnią się mechanicznie i elektronicznie. Fatalnie działają obiektywy zaprojektowane do detekcji fazy, a używane na aparatach z detekcją kontrastu, np. w lustrzankach w Live View. Inna sprawa to różnica w szybkości działania matryc. Matryca CMOS w aparcie ma kilkanaście milionów pikseli i przy detekcji kontrastu musza zostać odczytane i przeanalizowane wskazania wszystkich tych milionów pikseli lub wszystkich z regionu w którym kontrast jest poszukiwany. Przy detekcji fazy mówimy głównie o matrycach składających się pewnie z kilkudzisięciu pikseli, a przede wszystkim o matrycach CCD, które w uproszeczeniu szybciej, bo równolegle oddają dane niż matryce CMOS.
Front i back fokus
Warto poruszyć też wątek front i back fokusu, czyli sytuacji, w której autofokus nie trafia, a dokładniej trafia, ale przed lub za obiekt, w niewłaściwą płaszczyznę ostrości. Przy detekcji kontrastu problem nie istnieje. Ostrość łapie matryca i jeśli coś uzna za ostre, to takie jest i tak zostaje zapisane w pliku. Temat błędów dotyczy detekcji fazy i moim zdaniem to również nieco problem widmo, bo wystarczy przełączyć lustrzankę w Live View i nagle ta sama lustrzanka ostrzy idealnie. Ale o co chodzi. W Nikonie D800 sensory detekcji fazy znajdują się w podłodze komory lustra, można je dostrzec z zewnątrz, po uchyleniu lustra lub uruchomieniu Live View. Kiedy aparat ostrzy, światło wpada przez obiektyw i odbite od lustra, a konkretnie od lustra pomocniczego pod spodem lustra głównego, światło kierowane jest w dół, do sensorów. Ale co jeśli np. lustro jest niewłaściwie ustawione i odbija światło pod minimalnie innym kątem? Wówczas autofokus trafia w płaszczyznę w niewłaściwej odległości, albo pozornie nachyloną. Może też okazać się, że z tego powodu przesuwają się punkty ostrości i nie są tam, gdzie wskazują na to oznaczenia w wizjerze. W każdym scenariuszu, jeśli problem dotyczy lustra pomocniczego, a lustro główne jest ustawione poprawnie, nieostry obraz może być wręcz widać w wizjerze aparatu, ale automat będzie go potwierdzał jako ostry. Front i back focus może być zatem spowodowany różnicą odległości jakie pokonuje światło do sensorów detekcji fazy, do matrycy oraz do wizjera. Jeśli aparat jest poprawnie skalibrowany, właściwie eksploatowany i regularnie serwisowany, to problemu nie ma i nie będzie.
Stan korpusu, zwłaszcza jego kalibracja jest o tyle ważna, że to korpus decyduje i realizuje autofokus. Obiektyw to nic innego jak obudowa i ewentualnie silnik, choć też nie zawsze, bo niektóre starsze nikonowe obiektywy AF-D wcale nie mają nawet silnika. To korpus nakazuje określone ustawienie szkieł w obudowie, podając napięcie do silnika lub moment obrotowy, trochę w lewo, trochę w prawo. Bez silnika działa np. Tokina 100, w której kręcąc śrubokrętem, ręką mogę sam ustawiać autofokus i nie ma tu co korygować. Jeśli korpus powie mi kręć w lewo to będę kręcił, aż każe mi przestać, ale to korpus wydaje komendy i korpus jest mózgiem całej opreacji.
Przyczyny problemów z autofokusem mogą oczywiście leżeć w samym obiektywie, ale z autofokusem nie są wcale związane. Z jednej strony może trafić się wyjątkowo dziadowski egzemplarz, tak słaby optycznie, że wygląda jakby był umazany wazeliną. Czasem nawet w LiveView, w powiększeniu na wyświetlaczu, gołym okiem trudno jest zdecydować, że coś jest ostre. Po prostu gdy fazy się pokrywają to wcale tego nie widać. Może też być to spowodowane luzami w mechanice obiektywu, albo mechanicznym zużyciem. W takiej sytuacji, podczas ustawiania ostrości wewnętrzne elementy optyczne mogą minimalnie nachylać się względem siebie, wychodzić z osi optycznej. I takich obiektywów należy się bezwzględnie pozbyć, może na rzecz kogoś, kto nie oglądał tego filmu. Z drugiej strony problem może leżeć w zjawisku zwanym focus shift. Tak, to kolejna wada optyczna, ale tak samo powszechna jak zakrzywienie pola ostrości i nie jest sygnałem do tego, że taki obiektyw należy omijać. O co chodzi tym razem? W normalnym stanie, kiedy lustrzanka jest po prostu włączona, przesłona jest całkowicie otwarta, to wartość robocza przesłony. Nawet, jeśli aparat ustawiony jest na f/2.8, a otwór maksymalny to f/1.4, to obiektyw jest całkowicie otwarty na f/1.4, aż do momentu ekspozycji, na czas której aparat przymyka go do zadanej wartości f/2.8. Oznacza to, że autofokus pracuje na przesłonie otwartej, na małej głębi ostrości i dużej ilości światła, ale już ekspozycja odbywa się na mniejszym otworze przesłony. I tu pojawia się problem, bo w niektórych obiektywach, zwłaszcza tych jasnych, ostrość przesuwa się wraz z przymykaniem przesłony i nie pokrywa się z ustawieniami ostrości na wartości roboczej. Czyli poprawnie ustawiona ostrość na f/1.4 nie jest już poprawną na f/2.8. Jak sobie radzić? Bardzo prosto. Wystarczy nie przymykać jasnych obiektywów lub przymykać je mocno. W pierwszym przypadku technicznie focus shift nie ma prawa występować, a przypadku drugim, nie będzie zauważalny z tytułu dużej głębi ostrości.
W tych droższych, lepszych aparatach znajdują się mechanizmy korekcji ostrości. Sigma wprowadziła nawet stację dokującą przy pomocy której można korygować obiektywy. Tak w aparatach jak i elektronicznie, w Sigmach, można ręcznie wprowadzić wartość, o którą autofokus będzie celowo mylił się, aby kompnesować front lub back focus, ale to zupełnie szalony sposób – zwalczania błędów błędem. Trzeba pamiętać, że front i back focus ma zawsze podłoże analogowe, a korekcja to wartości stałe, co oznacza, że korygują wyłącznie jedną sytuacje – dla konkretnego obiektywu, przy określonej wartości przesłony, w jednym danym punkcie AFu, dla określonej odległości od fotografowanego obiektu. Tymczasem, jeśli obiektyw ma zakrzywienie płaszczyzny ostrości, to AF myli się różnie dla różnych punktów. Podobnie z focus shiftem – nic z tego, że uda się skorygować pomiar dla f/2, jeśli problem nie zniknie na f/2.8, a na dodatek przy f/1.4 pojawi się. Nasza próba korekcji AFu dla Nikkora 28 skończyła się kolosalną porażką – przed wprowadzeniem korekcji obiektyw czasem nie trafiał, a po, czasem nie trafiał. Coś tam się zmieniło, ale nie poprawiło. Z pewnością problem nie leżał w samym obiektywie, a przez krótką chwilę, w naszych głowach. Wskazówka – lepiej poszukac fenomenalnej Sigmy takiej jak tak, niż ratować się stacją dokującą czy korekcją w korpusie. Jak coś jest nie tak, to problem leży obiektywie, ewentualnie korpusie, i korekcja nic nie naprawi, a zaleczy jedynie pojedyncze objawy.
Dlatego warto sprawdzać obiektywy w momencie zakupu, to nic nie kosztuje. My zawsze zaopatrujemy się wyłącznie w sklepach, w których jest po kilka sztuk i porównując możemy wybrać ten idealny. To jest tak, że każdy sprzęt, który opuszcza fabrykę zawsze mieści się w jakichś normach jakości. To tak jak w szkole – zdają Ci z piątkami, ale zdają też z dwójami. I pomimo, że wszystkie obiektywy w sklepach normę jakąś spełniają, my wolimy nie trafić akurat na sztukę, która ledwo się załapała. Obiektywy należy przebierać jak pomidory w warzywniaku, a do siatki mają trafiać tylko te najładniejsze.
Technika
Jeśli chodzi o technikę, wskazówek jest kilka i przyznam, że stosujemy je wszystkie na raz, bezwględnie. Efekt ostateczny i łapanie ostrości autofokusem to proces wymagający dużej precyzji, cierpliwości i konsekwencji. My mówimy na to „wyciskanie” ostości.
Poznanie sprzętu i największy błąd: rekompozycja
Najbardziej pomaga przede wszystkim pojęcie i poznanie sprzętu – absolutnie nic się nie da zrobić z zakrzywieniem płaszczyzny, nie da się skorygować focus shifta, a z zepsutym korpusem sami sobie nie radzimy, ale wiedząc o tych problemach, możemy je omijać, naprawić, albo nauczyć się z nimi żyć.
Nie wszystko jest winą sprzętu - usterki w drogich, wyprodukowanych przez roboty, w sterylnych fabrykach, aparatach to wręcz rzadkość. Jeden z największych grzechów leży w rękach samych fotografów – to rekompozycja. W czasach aparatów analogowych nie było wyjścia, był jeden klin na środku, za jego pomocą należało ustawić ostrość, a kadr skomponować w drugiej kolejności. Ta sama technika, to też jedyna opcja w pracy ze starymi Canonami 5D i nowszym 6D, które jeden w miarę pewny punkt krzyżowy mają tam gdzie klin w analogach, na środku. Podobno są szaleńcy, którzy do dziś fotografują tymi Canonami przy użyciu wyłącznie punktu środkowego, a kadr wycinają później, z pliku. Czyli degradują rozdzielczość, ale równocześnie sprowadzają głębię i plastykę do tej z matryc rozmiaru APS-C. Rekompozycja to niestety taki sam grzech, bo prowadzi do zmiany odległości od fotografowengo obiektu i kąta matrycy do płaszczyzny ostrości. Rekompozycja powoduje, że obraz potwierdzony przez punkt ostrości, tak naprawdę znajduje się w całkiem innej płaszczyźnie ostrości niż ta na którą aparat ustawił ostrość i najczęściej prowadzi do efektu backfocusu. Rekompozycja niestety kusi, bo po pierwsze jest szybką techniką, a po drugie, punkt środkowy ma zwykle najwyższą skuteczność, bo nawet jeśli nie jest jedynym krzyżowym detektorem, to zawsze patrzy przez najbardziej doskonałą partię obiektywu. Na środku obiektywy mają najniższy poziom aberracji, komy oraz winietowania, najwyższą rozdzielczość – krótko mówiąc, mają najmniej problemów optycznych, a to sprzyja precyzji ostrzenia. Jednak aby ostrzyć poprawnie, najpierw należy skomponować kadr, a później wybrać punkt, w którym ma znaleźć się ostrość. To ważne, bo w ten sposób nie tylko unikamy problemów z rekompozycją, ale również z zakrzywieniem płaszczyzny ostrości. System ustawia obiektyw tak, że niezależnie od wszystkiego, ostrość będzie tam gdzie trzeba – we wskazanym punkcie. Dla mnie rekompozycja jest jak samobój. Nie po to biegam po mieście w poszukiwaniu mega drogiej, najostrzejszej Lki w całym wszechświecie, aby później mieć gdzieś, że ostrość jest dalej lub bliżej. My zawsze ostrość wskazujemy punktem najbardziej zbliżonym do miejsca ostrości w ostatecznym kadrze i moim zdaniem to jedyna poprawna technika. W ten sposób uzyskujemy najlepsze rezultaty. Czasem oczywiście nie ma czasu na zmianę punktu, czasem aparat ma tylko trzy punkty, ale gdzie to możliwe, rekompozycji należy unikać. Tak jak aparatów z trzema punktami ostrości :)
Ale co jeśli najbliższy punkt AFu to punkt jednowymiarowy i jest równoległy do faktury powierzchni fotografowanego obiektu? Sposoby są dwa – można przełączyć się w Live View i złapać ostrość detekcją kontrastu albo po prostu obrócić cały aparat o kilka stopni w lewo lub prawo, wokół osi optycznej. Wówczas linie faktury przestaną pokrywać się z punktem, a zaczną go przecinać, ale nie zmieni się odległość.
Czasem jednak intencjonalnie korzystamy z puntków jednowymiarowych. Warto wiedzieć, że każdy AF stara się łapać ostrość na najbliższy obiekt znajdujący się w polu widzenia wybranego punktu ostrości. Autofokus to nie człowiek, nie wie co widzi i zakłada, że widzi obiekt na tle. Dlatego też nie łatwo jest precyzyjnie złapać ostrość na źrenice oka, bo duże punkty krzyżowe zahaczają również o rzęsy i na nich się zatrzymują. W takich sytuacjach warto zadziałać na opak i użyć punktu poziomego. Możliwe, że widząc poziomą kreskę chybi, ale zatrzyma się na okrągłej źrenicy. Z odrobiną wprawy można próbować też minimalnej korekty samym aparatem. Punkt krzyżowy prawie zawsze złapie na rzęsy, ale wystarczy przesunąć cały aparat do przodu o 5 milimetrów i oto ostrość trafia dalszą płaszczyznę ostrości, idealnie na oku.
Bardzo przydaje się też ogólne pojęcie o głębi ostrości i ilości bokehu. Kiedy z jakiegoś powodu nie mogę poradzić sobie z idealnym ostrzeniem i wiem, że pewnie chybię, wolę trafić minimalnie przed obiektem niż za, bo w ten sposób korzystam z większej głębi. Przed obiektem bokehu jest zawsze więcej niż za. Pierdu, pierdu? A jednak. W przypadku 28-ki f/1.8 przymkniętej do f/5.6, przed obiektem oddalonym o 5 metrów głębia ostrości jest dokładnie taka taka sama jak za obiektem, ale dopiero całkiem otwartej przesłonie, do f/1.8! Głębia ostrości jest zawsze większa za niż przed i po prostu warto o tym wiedzieć, zwłaszcza w kontekście rekompozycji, która najczęściej prowadzi do ostrości za płaszczyzną właściwą, czyli obiekt stawia w tej części głębi, gdzie ostrość kończy się najszybciej.
Dużym wspomagaczem precyzji AFu są diody doświetlające. My w zasadzie bez przerwy korzystamy z tego cudu techniki, a całkiem wyłączamy tylko w sytuacjach kiedy nie chcemy być zauważani, zwłaszcza kiedy fotografujemy na przykład dwusetką. Diody wcale nie trzeba wyłączać w menu, cześto wystarczy ją po prostu zakryć palcem. Ta mała lampka powoduje, że w ciemnych pomieszczeniach autofokus w ogóle działa. Ale jest coś co działa jeszcze bardziej skutecznie – dioda w lampie. Większość spidlajtów można ustawić w trybie, w którym palnik nie błyska, ale lampa pomaga diodą w ostrzeniu. Taki tryb można ustawić w większości lamp, choćby nawet siłowo blokując wyzwolenie palnika, a to bardzo często stosowana przez nas sztuczka, bo dioda w lampie jest mocniejsza i rzuca na obiekt fakturę, co dodatkowo pomaga w precyzyjnym pomiarze odległości.
Ostrość manualna
Całkowicie inna bajka to ostrość manualna. W tym trybie nie ma silnika, który za mnie kręci ostrością, kręcę ręcznie, ale ostrzenie ręczne wspomagane jest prawie dokładnie tymi samymi mechanizmami, za pomocą których realizowany jest autofokus.
Jak to było kiedyś?
Wspomniałem o kliniku, Zenit miał raster, taki krążek z mikroskopijną siatką, były też dalmierze, a w Zarji nie było dalmierza i odległość do płaszczyzny ostrości trzeba było zgadywać. Chyba metrówką, jak w Hollywood. Dziś nowoczesne lustrzanki klasy D800 są naszym zdaniem aparatami całkowicie niestworzonymi do pracy w trybie ręcznej ostrości. Te aparaty nie posiadają klinów czy rastrów, a jedynie potwierdzanie, które działa dokładnie tak samo jak w trybie AF i jest po prostu niewygodne. Kręce, kręce, kręce a kiedy dany punkt fazowy zauważy ostrość, potwierdza ten fakt kropką, na którą ciągle trzeba spoglądać i odrywać wzrok od kadru. Jakimś rozwiązaniem są gotowe matówki, np. firmy Katzeyez, można po prostu zamówić matówkę do cyfrowej lustrzanki, ale Nikon czy Canon oryginałów takich nie produkuje. Można też podpiłować matówkę od starej lustrzanki, taką z klinem lub rastrem tak, aby pasowała do cyfrowej lustrzanki. I to też całkiem skuteczne rozwiązanie za niecałe 100zł.
Niestety matówka nie załatwia wszystkiego, bo problem tkwi też w obiektywach. Mamy co najmniej kilka egzemplarzy, które mają luz na pierścieniu ostrości i podczas minimalnego poruszania pierścieniem w lewo i w prawo, ostrość wcale nie przesuwa się. To cena jaką płacimy za sprzęgło pozwalające na używanie pierścienia w trybie AF, ale też za spore ilości plastiku w konstrukcjach nowych obiektywów. My nazywamy je obiektywami cyfrowymi. Choć są takie obiektywy jak wspomniana wcześniej Sigma – niby ma sprzęgło, ale mechanizm jest bardzo, bardzo precyzyjny. W starych obiektywach manualnych pierścień sam w sobie był już elementem mechanizu, inne było też przełożenie, ten skok, a pierścienie chodziły z płynnym, wręcz olejowym oporem. Precyzja była ogromna.
Ale to o czym mówię, dotyczy wyłącznie lustrzanek, bo w aparatach bez lustra wszystko jest inaczej. I to stokroć lepiej. Wraz z pojawieniem się tych aparatów pojawiły się całkiem nowe możliwości. Na przykład jeszcze nie tak aż dawno, w pierwszej wersji Canona 5D nie było Live View, ale już Olympusie E-M1 nie ma wizjera optycznego, działa on tylko i wyłacznie w Live View. Zmieniło się więc wiele.
W większości aparatów z wizjerem elektronicznym można stosować dwie techniki ostrzenia ręcznego – powiększanie i peaking. Powiększanie działa tak jak można się tego spodziewać – wciśnięcie przycisku powiększa fragment kadru. Takie ułatwienie można znaleźć tez 5D i D800, ale tylko na wyświetlaczu, nie w wizjerze. W bezlustrowcach powiększanie działa również dla wizjera elektronicznego, a stopień powiększenia można regulować tak jak w lustrzankach z Live View. Ta technika jest może mało elegancka, ale ma stu procentową skuteczność. We względnie przewidywalnych zdjęciach, wystarczy ustawić powiększony punkt w odpowiednim miejscu i wyostrzyć, a przewidziana kompozycja reszty kadru sama się ułoży. Jeśli jednak pracujemy w warunkach bardziej dynamicznych, stosujemy peaking. To funkcja, która na żywo, w elektronicznym wizjerze i na wyświetlaczu oznacza innym kolorem płaszczyznę ostrości. To rozwiązanie genialne, bo niesamowicie ułatwia ostrzenie, a jednocześnie nie utrudnia kadrowania. Peaking może nie jest tak bardzo prezcyzyjny jak powiększanie, ale ma też swoje zalety. Zresztą to nie jest tak, że jedno rozwiązanie wyklucza drugie i korzystamy z nich na przemian. W portrecie najczęściej powiększamy, w reportażu używamy peakingu lub ostrzymy na oko. Nie, że ostrość na oko, tylko że pi razy drzwi. I to jest faktycznie postęp technologiczny, zmiana na lepsze, bo naszym zdaniem, ostrzenie ręczne w E-M1 jest bardziej wygodne i precyzyjne niż kiedykolwiek było w analogowych lustrzankach i stokroć bardziej wygodne niż w jakiejkolwiek lustrzance cyfrowej.
Czy ostrzenie manualne ma sens w dzisiejszych czasach?
Pytanie brzmi – po co w ogóle ostrzyć ręcznie w 2015 roku? Powodów jest co najmniej kilka. W architekturze i w makro – jakby to ująć…autofokus po prostu się nie przyjął. No nie działa. Nie jest dostatecznie precyzyjny, nie daje dostatecznej kontroli, a że to nie sport to czasu na idealne łapanie ręczne jest bród. W fotografii ulicznej, w tym uduchowionym reportażu wciąż królową jest Laika M i jej brak AFu jest niewadą. Nikomu nie wadzi. Pomimo że tych aparatów używają najwięksi tego świata. Idąc tym tropem, tylko w ten sposób mogę używać chyba najbardziej magicznego obiektywu jaki mamy Voigtlandera 17,5 f/0.95. On po prostu nie ma silnika AF i albo wyostrzę sobie pierścieniem, albo nie ma Voigtlandera. Dodatkowo ostrzenie ręczne bardzo mocno zmienia postrzeganie tych samych kadrów, kompozycji i planów. Ten obiektyw zmusił mnie do pracy ręcznej, a tym samym w jakimś sensie wytrącił z autofokusowej rutyny i poruszył do komponowania czegoś zupełnie innego. Inaczej wygląda procedura fotografowania i odmienne są też rezultaty. Ciężko jest o tym opowiadać i to wytłumaczyć, ale z aparatem w ręku to czuć. To trochę uczucie jakbym się uczył fotografii od nowa, znów mam ten „świeżacki” zapał i bardzo mi z tym dobrze.
Z czasem okazało się jednak, że najpoważniejszy powód do ostrzenia ręcznego jest najbardziej nieoczywisty. Po kilku dniach treningu, z odrobiną wprawy zacząłem szybciej i nie wiele mniej precyzyjnie ostrzyć ręcznie Voigtlanderem, niż automatycznie Sigmą. Wiem, że perspektywy tamtej strony jutuba brzmię jakbym się naćpał, ale prawda jest taka, że ostrość ręczna jest szybsza niż automatyczna. Wybranie punktu ostrości i ostrzenie automatyczne w tym punkcie zajmuje więcej czasu niż po prostu rzut oka w inną część kadru i tam wyostrzenie ręczne. Wybór punktu jest już operacją stosunkowo czasochłonną, silnik AF też nie łapie ostrości w nieczasie, a ostrzenie manualne w pewnym momencie staje się bardzo intuicyjne i odruchowe. Tym bardziej, że w jednej konkretnej sytuacji ostrość jest podobna z kadru na kadr, ruchy pierścieniem są minimalne. Pozostaje kwestia precyzji i tak, zdarza mi się chybić, ale autofokus też raz trafia, a innym razem nie. Nie wiem jak ze statystyką, ale oczucie jest takie, że jeśli Sigma trafia średnio 8, może 9/10, to Voigtlanderem idealnie trafiam na pewno nie mniej niż 7/10, a to całkowicie wystarczająca skuteczność.
Jest jeszcze metoda łapania na odległość hiperfokalną, czyli na płaszczynę oddaloną od nieskończoności o połowę rozpiętości głębi ostrości. Gości, ości, wściekłej złości. To metoda raczej nie łapania ostrości wcale, a polega na wykorzystaniu totalnej głębi ostrości. Wystarczy przymknąć obiektyw tak bardzo, aby wszystko było ostre. Czyli jak bardzo? Na obiektywach manualnych i niektórych tych cyfrowych, znajdują się oznaczenia, takie wąsy, które określają wielkość głębi ostrości dla konkretnych wartości przesłony. Należy ustawić pierścień przesłony tak, aby nieskończoność wypadała na dalszej granicy głębi ostości, a następnie odczytać drugą granicę głębi. Wówczas należy fotografować tak, aby tak na oko, płaszczyznę ostrości umieszczać w tej ogromnej głębi. Czyli na przykład francuz, robiący sobie selfie na tle wieży, przymykając Voigtalndera do f/16, może sfotografować siebie w odległości powiedzmy 1,5 metra, a oddalona o kilometr wieża i tak będzie ostra. Podobnie jak krzaki oddalone od aparatu o 70 centymetrów, też załapią się w ostrości. Metoda genialna w swojej prostocie, jednak my uwielbiamy bokeh i z tak przymkniętej przesłony nie korzystamy prawie wcale. Choć zdaję sobie sprawę, że pewnych okolicznościach ten sposób może się okazać metodą jedyną skuteczną.
Podsumowanie, czyli jak trafić w cel?
Z ostrością jest tak, że nie zawsze udaje się trafić. Pomimo że my akurat na tym punkcie mamy świra, „wyciskamy” ostrość jak możemy i cały czas staramy się wyciągać wnioski, doskonalić, szukać lepszych rozwiązań, wciąż nie trafiamy ze 100% skutecznością i nigdy nie będziemy. Kiedyś problemy zrzucaliśmy na sprzęt, kalibrowaliśmy, szukaliśmy backfocusów, sam własnoręcznie kluczykiem ampulowym korygowałem nachylenie lustra, ale dziś już wiemy, że to było szukanie dziury w całym, całkowita strata czasu. Problem tkwił w naszych rękach, nie w sprzęcie i zamiast kalibrować, należało poczytać o tym, jak poprawnie ostrzyć. Warto jednak pracować nad techniką, aby skuteczność maksymalnie zbliżać do 100%, bo to zawsze będzie widać, nawet w miniaturach zdjęć. Autofokus to bardzo pożyteczne narzędzie, ale trzeba je umieć stymulować do właściwego działania. Auto jeszcze nigdy samo niczego za nas nie zrobiło. Gdyby tak było, to najlepsze zdjęcia wyskakiwałyby z pełnego auto w małpkach, a tak przecież nie jest.