Krzysztof Miller: fotograf wojenny musi być „wariatem" [wywiad]
Krzysztof Miller przez ostatnie 25 lat fotografował dla „Gazety Wyborczej" niemal wszystkie konflikty zbrojne na świecie oraz wydarzenia historyczne. W Starej Galerii ZPAF w Warszawie można oglądać jego nową wystawę podsumowującą ten okres.
18.01.2015 | aktual.: 26.07.2022 19:42
Dlaczego swoją wystawę nazwałeś „Niedecydujący moment“?
Jest to swoista przekorność i prowokacja odnosząca się do słów Henri Cartier-Bressona, który twierdził, że zdjęcia powinno się wykonywać w decydującym momencie. Natomiast moje zdjęcia, moja obecność przy ludziach, którym robiłem zdjęcia, nie zmieniły ich losów, więc nie zdecydowała o ich losie. Dzieci nadal głodowały, żołnierze nadal do siebie strzelali, a pijany rowerzysta pojechał dalej. Wojny się toczyły, toczą się i będą się toczyć.
Ostatni czas, kiedy zdjęcia mogły zmienić bieg historii, to czas wojny w Wietnamie. Wtedy dzięki fotoreporterom opinia publiczna poznała ogrom cierpienia ludności cywilnej i miało to wpływ na zakończenie tej wojny. Teraz żyjemy w dobie całodobowych telewizji informacyjnych i internetu, mamy natłok informacji i nie dajemy rady przetrawić, należycie przeżyć zdjęć, które do nas docierają. Znieczuliliśmy się, bo tych konfliktów wcale nie ubywa.
Rozumiem tę przekorność, ale czy naprawdę nie zrobiłeś takiego zdjęcia, które „zmieniło świat na lepsze“?
Pamiętam zdjęcia głodujących dzieci, uchodźców z plemienia Hutu. Wtedy moje zdjęcia publikowane we Francji przyspieszyły ewakuację tysięcy ludzi z obszarów ogarniętych wojną domową. Ale na co dzień też można zmienić otaczającą nas rzeczywistość za pomocą zdjęć. Realizując tematy lokalne, warszawskie, kiedy sfotografuję przysłowiową „dziurę w drodze“ i widzę, że po kilku dniach zostaje naprawiona, wtedy mam poczucie „zmieniania świata“!
Jesteś w "Gazecie Wyborczej" od samego początku, czyli od 1989 roku. Jak tam trafiłeś?
„Gazeta“ powstała na miesiąc przed wyborami z czerwca 1989 roku i jej żywot miał się zakończyć wraz z zakończeniem wyborów, zresztą stąd nazwa. Fotografowałem już wtedy trochę dla „Solidarności“, więc znalazłem się w tym pierwszym składzie fotoreporterów, których było dwudziestu. Kiedy okazało się, że „Gazeta“ zostaje na ówczesnym rynku wydawniczym, etat czekał na pięciu z tych, którzy przez pierwszy miesiąc opublikowali najwięcej zdjęć. Byłem jednym z nich.
A jak to się stało, że zostałeś „etatowym“ fotografem wojennym „Gazety“?
Przez przypadek. Najpierw pojechałem fotografować Havla do wywiadu i aksamitną rewolucję w Czechosłowacji, a następnie rewolucję w Rumunii, bo ktoś inny zrezygnował z wyjazdu, bo to był okres przedświąteczny. A potem to już, jak domino, były kolejne republiki ZSRR i następne konflikty, rewolucje i regularne wojny. I ja z aparatem.
Czy znając cenę, jaką zapłaciłeś za dokumentowanie wszystkich tych konfliktów ostatniego ćwierćwiecza, o czym piszesz w swojej książce „13 wojen i jedna“, wybrałbyś tę drogę jeszcze raz?
Jeżdżąc po świecie trochę przegapiłem to, co się działo w Polsce. I tego żałuję, bo były to interesujące dla fotografa przemiany. Z dzisiejszej perspektywy próbowałbym wyważyć ilość spędzanego czasu na zdjęciach w kraju i poza nim. Jak widzisz, tych krajowych zdjęć na wystawie nie ma tyle, ile chciałbym, żeby było.
A jakimi cechami wyróżnia się fotograf wojenny?
Fotografem wojennym się nie jest, a raczej się nim bywa. Różnice nie wynikają z jakiś niebywałych zdolności. Na wojnie trzeba mieć warunki fizyczne i psychiczne. Zbyt gruba osoba nie poderwie się szybko do ucieczki, a lękliwa w czasie ostrzału artyleryjskiego schowa się, zamiast robić zdjęcia. Jadąc na wojnę z aparatem musisz być „wariatem", zdecydowanym na wszystko i przede wszystkim zdeterminowanym, aby wykonać swoją pracę, jak najlepiej.
Czy redakcja wciąż wysyła Cię na takie misje?
Ostatni tego typu wyjazd to była rewolucja w Egipcie na placu Tahrir. To było w 2011 roku. Teraz myślę o Ukrainie, choć nie wiem co z tego wyjdzie. Przez ten czas, kiedy jeżdżę fotografować starcia, zmieniło się postrzeganie dziennikarza przez strony konfliktu. Kiedyś posiadanie legitymacji prasowej dawało pewne poczucie bezpieczeństwa. Teraz, czego najlepszym przykładem jest zamordowanie redaktorów w „Charlie Hebdo", dziennikarze stali się wręcz celami ataków.
Jakie zatem zdjęcia „kręcą cię“ teraz najbardziej?
Lekarz od leczenia stresu bojowego powiedział mi, żebym się trochę „uspokoił“. Dlatego staram się działać lokalnie. Na przykład w miejscowości, w której mieszkam, w Brwinowie pod Warszawą, szukam śladów przeszłości. A miasteczko jest pod tym względem bardzo ciekawe. Przed wojną miało status letniska, stąd mówi się o nim miasto-ogród z zabytkowymi willami i pałacykami. Dokumentuję więc historię mojego miasta. To mnie uspokaja.
Wystawę Krzysztofa Millera "Niedecydujący moment" można oglądać w Starej Galerii Związku Polskich Artystów Fotografików, Plac Zamkowy 8 w Warszawie do 31 stycznia 2015 roku.
Już wkrótce będzie można zobaczyć wystawę poza Warszawą. 13 lutego zdjęcia będą prezentowane w Białymstoku. Potem będą gościć w miastach: Kraków, Lublin, Rzeszów, Łódź, Opole, Zielona Góra. Sponsorem wystawy jest firma Canon Polska.