Lexar Workflow, czyli jak sobie poradzić z powodzią zdjęć (test)
20.12.2016 00:35, aktual.: 26.07.2022 18:42
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Dla fotoreportera liczenie w tysiącach strzelonych w ciągu dnia zdjęć jest rzeczą zwyczajną. Siada się później przed komputerem, zgrywa je, kataloguje, selekcjonuje. Normalka. Gorzej, gdy w terenie pracujemy na 2-3 aparaty, w każdym mamy po dwie karty i trafia nam się pół godziny przerwy między obfotografowywanymi wydarzeniami. Pół godziny, podczas których musimy przelać masę zdjęć do laptopa, jakoś tam uporządkować i zadbać o backup. Przy tym musimy mieć jeszcze pewność, że żaden plik nam nie umknął i bez obaw możemy za chwilę po raz kolejny wykorzystać opróżniane właśnie karty pamięci.
Jak to rozegrać? Zgrywać kablem prosto z aparatu – raczej nie. Przeważnie odbywa się to wolno, no i istnieje ryzyko awarii aparatu / karty. Rzecz podobno tylko teoretyczna, przez niektórych uważana za miejską legendę, niemniej spora część fotografów woli dmuchać na zimne. W podejściu klasycznym korzysta się więc z dwóch, trzech czytników kart podpiętych pod gniazda laptopa. Czasem trafić można na czytniki łączone szeregowo, co zmniejsza ilość plączących się kabli.
Pomysłem na systemowe rozwiązanie problemu jest Lexar Workflow. To stacja dokująca, czy też baza, z czterema gniazdami / wnękami, które możemy wypełnić dedykowanymi „wkładami” w dowolnej ich kombinacji. Owych wkładów jest dziewięć typów, sześć z nich to czytniki kart pamięci, trzy, to co innego – szczegóły za chwilę. Stację dokującą podłącza się do komputera poprzez łącze USB (3.0) albo Thunderbolt. Dla pełnej swobody działania i uniwersalności (pecet, Mac) wybrać warto wersję bazy HR2 posiadającą gniazda obu standardów. Gdy wystarcza nam samo USB, kupmy znacznie tańszą HR1: 250 zł w porównaniu z 870 zł – różnica naprawdę spora. Te i dalej podawane ceny pochodzą z tańszych polskich sklepów internetowych.
W gniazdach możemy umieszczać następujące czytniki kart pamięci (numerki z listy odpowiadają tym na zdjęciu powyżej):
- CFR1 – dla kart CompactFlash, standard UDMA7. Widać, że gniazdo jest wysokie, a to oznacza możliwość korzystania z kart typu I i II (czyli chudych i grubych). Te drugie, to obecnie już chyba nieczęste zjawisko, ale taka wsteczna kompatybilność cieszy. Podoba mi się też duża głębokość slotu na kratę. Mam na myśli długi odcinek, który przy wkładaniu musi pokonać karta CF, zanim dotrze do styków. To bardzo ważne, gdyż ułatwia ustawienie otworów w karcie na wprost pinów. W „płytkich” czytnikach karta może być jeszcze nie w osi, bądź przekrzywiona, więc ryzykujemy pogięcie pinów czytnika. (Cena: 110 zł)
- XR2 – dla kart XQD. Oczywiście w standardzie 2.0. (Cena: 250 zł)
- CR2 – dla kart CFast (też standard 2.0) z dodatkowym łączem Thunderbolt. (Cena: 500 zł) W ofercie Lexara jest też CR1 posiadający wyłącznie gniazdo USB. (Cena: 160 zł)
- UR2 – z trzema slotami dla kart Micro SD (standard UHS-II). Po co fotografom Micro SD? Przyda się. To w końcu standardowa pamięć tabletów, smartfonów, kamer sportowych, a czasem ich też się używa i bywa, że trzeba je szybko opróżnić. Po drugie, coraz więcej fotografujących, zamiast kart SD, używa w aparatach Micro SD poprzez adapter. Powodem jest możność wykorzystania tych kart zarówno w cyfrówce, jak i w innym sprzęcie, ale też niezbyt duża wytrzymałość mechaniczna kart SD. Lubią się one rozwarstwiać, a suwaczki blokady zapisu odpadają. Taka awaria czasem tylko utrudnia fotografowanie / odczytanie karty, ale bywa, że i uniemożliwia. Jeśli natomiast taka przygoda zdarzy się adapterowi, to wyciągamy z niego kartę, a adapter wyrzucamy do kosza. Trzeba tylko pamiętać, by mieć drugi w zapasie. (Cena: 240 zł – czytnika Micro SD, a nie adaptera)
- SR2 – dla kart SD. Oczywiście trzyma standard UHS-II. Szkoda że w tym wkładzie nie spróbowano upchnąć dwóch slotów na karty. W UR2 (Micro SD) zmieściły się trzy. (Cena: 100 zł)
Oprócz czytników, gniazda mogą wypełnić także:
- UH1 – HUB 2×USB 3.0. Pozwala podłączyć pendrive, dodatkowy czytnik kart lub urządzenie, z którego / na które chcemy zgrać dane. Albo naładować akumulator smartfona. (Cena: 150 zł)
- DD512 – dysk SSD 512 GB. 5 LEDów sygnalizuje stan wypełnienia dysku. (Cena: 650 zł) Drugim dostępnym jest DD256 o pojemności 256 GB. (Cena: 450 zł) Zdecydowanie brakuje większego, czyli DD1000, ale jego pojawienie się to pewnie tylko kwestia czasu.
Czyli co, wypełniamy gniazda bazy potrzebnymi wkładkami, łączymy ją z komputerem i jazda? Niestety, tak łatwo nie jest. Problem stanowi wydajność prądowa gniazda USB w kompie. 900 mA to za mało, by „pociągnąć” taki kombajn, więc potrzebny jest oddzielny zasilacz. Otrzymujemy go w komplecie ze stacją bazową, ale jest to zasilacz sieciowy, a nie akumulatorowy, więc przywiązuje nas do gniazdka w ścianie. No, to już mi się nie podoba, bo mocno ogranicza mobilne użycie lexarowego Workflowa. Ale ten problem oczywiście da się rozwiązać. O tyle łatwo, że napięcie zasilające wynosi 5 V, czyli aż się prosi, by skorzystać z banku energii, oczywiście z odpowiednim kabelkiem-przejściówką. Bank powinien należeć do tych solidniejszych, wziąwszy pod uwagę, że firmowy zasilacz ma moc 20 W. Może taki jak ten? LINK
To rozwiązanie na już, ale widzę też dwa docelowe rozwiązania systemowe. Pierwszym jest dedykowany Power Bank w formie wkładki do gniazda stacji bazowej. Pomysł drugi, to stworzenie przez Lexara możliwości korzystania z najnowszego standardu USB, czyli USB-C. W wersji „klasycznej” potrafi on przekazać moc 15 W, co mogłoby wystarczyć. Potrzebny tylko odpowiedni kabel, no i oczywiście musimy mieć komputer z gniazdem USB-C.
Dobra, problem zasilania „rozwiązany”. Jeszcze jakieś są? Nie, ja na żaden się nie nadziałem. Pod względem mechanicznym i ergonomicznym wszystko funkcjonuje tak jak trzeba. Wkładki wchodzą w gniazda z odpowiednio komfortowym, ale nie za dużym, luzem, nie da się ich włożyć odwrotnie, czyli do góry nogami. Sloty kart też nie sprawiają kłopotów, o prawidłowej konstrukcji slotu CF już napisałem. „Programowo” też bez problemów. Workflow odnalazł się szybciutko zarówno w Windows 7, jak i 10, a oba systemy reagowały natychmiast na wymianę wkładek w bazie.
W ramach testu sprawdziłem szybkość zrzucania zdjęć z kart pamięci na dysk laptopa oraz na SSD w stacji bazowej. Przygotowałem dwie 8-gigabajtowe paczki zdjęć z 24-megapikselowej cyfrówki: jedną składającą się z RAWów, drugą z zestawów RAW+JPEG. Wykorzystałem najszybsze karty Lexara trzech typów: SD, CF i XQD. Katalogowo najlepiej prezentuje się XQD z teoretyczną maksymalną szybkością odczytu danych 440 MB/s (2933×). SecureDigital to już „tylko” 300 MB/s (2000×), a CompactFlash prezentuje 160 MB/s (1066×). Ciekawe, że ten najszybszy przez lata – i najbardziej profesjonalny – standard kart pamięci, aż tak nie dostaje młodszym konkurentom.
Wyniki testu zawarłem w tabelce poniżej. Na jej górze umieściłem wyniki testu referencyjnego, czyli szybkości odczytu danych z karty SD w firmowym czytniku Lexara włożonym bezpośrednio do gniazda USB 3.0 laptopa.
Ciekawe, że firmowy samodzielny czytnik USB 3.0 Lexara działa wolniej niż czytnik Workflow. Niewiele wolniej, ale jednak. Warto wiedzieć. Ale przez ten czytnik RAWy i RAW+JPEG ściągają się tak samo szybko. Natomiast, gdy używamy czytników z Workflow, same RAWy znajdują się na dysku o 6-10 % wcześniej.
Gdy zdjęcia zapisujemy na twardym dysku laptopa, szybkości transferu nie zachwycają. Nie ma mowy nie tylko o 400 MB/s, ale nawet 160 MB/s najwolniejszej karty (CF) są bardzo dalekie od realiów. Czyli okolic 50-60 MB/s. Oj, wolniutko! A, że szybkości wszystkich typów kart są zbliżone do siebie, podejrzewać należy, że wąskim gardłem nie są one, a najprawdopodobniej sam dysk. Żeby było ciekawiej, karta teoretycznie „najszybsza”, czyli XQD, oddaje zdjęcia wolniej niż SD.
Znaczna poprawa sytuacji nastąpiła przy próbach kopiowania zdjęć z kart pamięci na dysk SSD w kieszeni Workflowa. Znaczna, bo 2,5-3 krotna, choć do swych teoretycznych możliwości zbliżyła się jedynie karta CF. Pozostałym daleko do 300, czy też 440 MB/s. Tym razem najszybsza XQD wypadła najlepiej, ale SD, która teoretycznie jest półtorakrotnie wolniejsza, przegrywa jedynie o kilka procent. A z CompactFlasha zdjęcia spływają o kolejne kilkanaście procent wolniej, pomimo że katalogowo jest on aż dwukrotnie wolniejszy od Secure Digital.
Widać więc wyraźnie, że w wypadku zgrywania zdjęć z kart pamięci, teoretyczna szybkość samej karty ma niewielki wpływ na rzeczywistą szybkość przelewania zdjęć. Znacznie istotniejsza jest kwestia, na jaki nośnik zdjęcia zapisujemy docelowo. Przewaga SSD umieszczonego w kieszeni Workflow jest ogromna. Jeśli więc zależy nam na jak najszybszym sczytywaniu zdjęć, zwracajmy uwagę przede wszystkim na możliwości nośnika docelowego, a nie wyjściowego.
Tyle wydobyłem z Workflowa Lexara podczas samodzielnego jego użytkowania. Nie trafiło mi się w tym czasie żadne zlecenie godne jego wykorzystania, czyli wypróbowania go w praktyce rzeczywistej, a nie testowej. Postanowiłem więc sięgnąć do doświadczeń człowieka, który Workflowa używał „naprawdę”.
Na temat swej workflowowej praktyki zechciał ze mną pogadać Adam Nurkiewicz, fotoreporter sportowy, założyciel i właściciel Agencji Fotografii Sportowej Mediasport.
Fotografia sportowa, to ze (współczesnej) definicji mnóstwo aparatów na szyi i mnóstwo, mnóstwo zrobionych zdjęć. Adam dawniej do ich zgrywania na laptopa wykorzystywał dwa lexarowe czytniki kart pamięci, dające się połączyć szeregowo, lecz to rozwiązanie nie w pełni go satysfakcjonowało. Niby FireWire dawał przyzwoity transfer, a zestaw czytników można było rozbudować do czterech, ale ta ilość kabli… Cztery czytniki to wcale nie za dużo, gdyż Adam na dużych imprezach czasami pracuje trzema aparatami i ma zwyczaj równoległego zapisu zdjęć na dwie karty pamięci. Nie bardzo wiedział, jak rozegrać temat i wtedy właśnie Lexar wprowadził na rynek Workflowa. Rozwiązanie bardzo Adamowi pasujące, bo może włożyć jednocześnie 4 karty i przelać ich zawartość do 4 folderów. Słowo klucz to „jednocześnie” – nie ma wachlowania kartami, pamiętania, co na której jest, która już sczytana, a która nie itd. Druga rzecz, to prędkość zapisu na dysk SSD Workflowa. Adam też dostrzega, że odbywa się to znacznie szybciej niż na HDD (Maca przez Thunderbolt). Sprawdził też coś, czego ja nie zrobiłem w swoim teście: sprawność zapisu na dysk zewnętrzny. On również jest wolniejszy niż na SSD włożony w Workflow. Kolejną, zauważoną przez niego korzyścią, jest możliwość użycia poszczególnych modułów pojedynczo. Na jakiś „mniejszy” reportaż może zabrać jeden albo dwa czytniki, czy też czytnik oraz SSD, i korzystać z nich bez łączenia w zestaw. Zaletą jest wówczas brak konieczności podłączania się do zewnętrznego zasilania, czyli możliwość użycia nie tylko przy biurku w centrum prasowym. A propos, Adam nazwał Workflow akcesorium biurkowym, i to nie tylko z powodu owego zasilania z gniazdka. Również dlatego, że nie jest ono małe. Masa niemal kilograma (po wypełnieniu gniazd), 20 cm wysokości, 11 cm szerokości i 12 cm głębokości (z włożonymi kartami) – sporo! I jeszcze jedno: o ile przy biurku wygodnie się z niego korzysta, o tyle w warunkach bardziej spartańskich, już nie. Adamowi brakuje jakiegoś systemu mocowania Workflowa, by łatwo go było obsługiwać jedną ręką, bez konieczności przytrzymywania drugą. Zwykły czytnik da się przykleić do czegokolwiek taśmą, ale z Workflowem już tak dobrze nie ma. Coś jeszcze: niedoszacowanie potrzeb i możliwości. Chodzi o liczbę gniazd USB w HUBie. Co to za rozmnażanie, gdy z jednego na wejściu otrzymujemy zaledwie dwa na wyjściu? Przecież można by ustawić je pionowo, a nie poziomo, i wówczas zmieściłyby się może nawet 4. Adamowi, pracującemu na Macu, bardzo by się to podobało: na jednym Thunderbolcie „powiesić” 3 czytniki i jeszcze zyskać 4 gniazda USB 3.0.
W sumie i mnie i Adamowi, Workflow przypadł do gustu. Mnie, co prawda, bardziej teoretycznie, bo takie urządzenie bardzo rzadko byłbym w stanie wykorzystać. Ale zarówno koncepcja, uniwersalność i elastyczność, zasługują na pochwały. Trochę mniej cena. Ale po pierwsze, jest to akcesorium dla profesjonalistów, a oni wiedzą, że użycie Workflowa im się opłaci. Po drugie, ten - powiedzmy - tysiąc złotych za skompletowany zestaw, można wydawać etapami. Najpierw na przykład dwa czytniki, potem SSD, na końcu stacja bazowa. Wydatek będzie wówczas mniej bolał. Mnie osobiście bardziej boli problem zasilania. Jasne, są banki energii, ale byłoby świetnie gdyby Lexar zaprojektował własny, dedykowany bank, wkładany do wnęki Workflowa. Znacznie łatwiejszą do zrealizowania poprawką byłaby dodatkowa wkładka z czterema gniazdami USB. Z pewnością nie tylko Adam by się z niej ucieszył.
Plusy:
- pomysł
- elastyczność
Minusy:
- konieczność korzystania z gniazdka
Na moim blogu ostatnio opublikowałem także:
Zapraszam serdecznie!