Olympus E‑M10 II – co nowego, co fajnego? Wrażenia ze współpracy [test]

© Paweł Baldwin
© Paweł Baldwin
Paweł Baldwin

17.08.2016 11:24, aktual.: 26.07.2022 18:54

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Oj tam, nowego! Aparat jest znany już od roku, ale jakoś nie trafił od razu w moje ręce do dokładniejszego zbadania. Postanowiłem więc przyjrzeć mu się teraz, gdy wykorzystywałem go jako platformę do testu M.Zuiko 14-150 II, opublikowanego na blogu kilka dni temu. No dobra, skoro nie nowy, to chociaż fajny?

Jasne że fajny! Olympus dobrze sobie ten aparat wymyślił. To nie było wyłącznie kosmetyczne liźnięcie upoważniające do dodania rzymskiej dwójki, a wprowadzenie kilku istotnych zmian. Ale co ważne – przy jednoczesnym pozostawieniu „dziesiątki” na odpowiednio niskim poziomie zaawansowania, by zachować odstęp od „piątki”.

Pierwsza wersja E-M10 miała premierę w 2014 roku; testowałem ją wówczas (LINK) i bardzo polubiłem. Nie ja jeden. Powszechnym pochwałom za możliwości oraz zachęcającą do zakupu cenę, towarzyszyła równie częsta krytyka dwóch elementów aparatu: wizjera i uszczelnień, a konkretnie za brak tych drugich. Ale była to nie tyle negatywna (choć słuszna) ocena, co odniesienie do E-M5 i E-M1. Jednak, jak na najniższy model w linii, E-M10 prezentował się – ba, nadal prezentuje – całkiem efektownie.

© Paweł Baldwin
© Paweł Baldwin

Czym Olympus próbuje zachęcić do zakupu „dwójki”, odwracając uwagę od – nadal obecnego w sklepach – staruszka? W oczy rzucają się dwie rzeczy: zdecydowanie zmienione sterowanie oraz nowy wizjer. Obecny elektroniczny celownik ma większą rozdzielczość i ciut bardziej powiększa obraz. Reprezentuje zupełnie nową jakość w porównaniu z poprzednikiem i korzysta się z niego naprawdę świetnie. Mam tylko jedno ale: jego pomysły na reprodukcję rzeczywistości, gdy dominują w niej ciepłe barwy. W takich warunkach obraz staje się mocno kontrastowy, kolory ulegają podbiciu i w celowniku robi się jakoś tak nienaturalnie groźnie. Podczas trzech tygodni fotografowania nową „dziesiątką” trochę się do takiego działania wizjera przyzwyczaiłem, ale i tak zdarzało mi się otwierać drugie oko i sprawdzać jak rzeczy naprawdę się mają. Jednak bez dwóch zdań: za nowy wizjer Olympusowi należy się duży plus.

Jednak uszczelnień nadal brakuje, a ich obecności w E-M10 II chyba nikt się nie spodziewał. Choć z drugiej strony, superzoom 14-150 mm, którego E-M10 II jest typowym towarzyszem, w swej nowej wersji został jednak zabezpieczony przed pyłem i wodą. Może więc E-M10 III doczeka się uszczelnień?

© Paweł Baldwin
© Paweł Baldwin

Drugą, z tych rzucających się w oczy sprawą, jest całkiem od nowa zaprojektowany układ elementów sterujących na górze aparatu. Od nowa, pomysłowo, stylowo, ale ważniejsze, że to wszystko sprawdza się w praktyce. No, z wyjątkiem zbyt blisko siebie umieszczonych klawiszy filmowania i Fn2. Regularnie zdarzało mi się wciskać Fn2 zamiast rozpoczynać rejestrację filmu. Ale cała reszta jest super! Po pierwsze wyłącznik po lewej stronie aparatu, nie tyle nawiązujący, co wręcz skopiowany z Olympusa OM-1. Mojego ukochanego OM-1, bo była to pierwsza nowoczesna lustrzanka, jaką miałem okazję fotografować. Gdy mój ówczesny Zenit TTL jawił się w Polsce szczytem nowoczesności, poznałem Francuza, który czasami pożyczał mi swojego OM-1. Aparat niby tak samo prymitywny jak Zenit, bo tylko z manualem i ze szmacianą migawką, ale jakże inny! Gdy teraz Olympus w E-M10 II powtórzył jego wyłącznik, przypomniały mi się dawne czasy. Przy okazji, jeszcze raz dziękuję ci, Jerome!

© Paweł Baldwin
© Paweł Baldwin

Ale wyłącznik, choć przywołuje wspomnienia, to tylko mały pikuś. Naprawdę istotne jest przeniesienie pokrętła trybów naświetlania na prawą stronę i upchnięcie go tam wraz z dwoma pokrętłami sterującymi. Powinien wyniknąć z tego nielichy problem, ale nie, wręcz przeciwnie. To dlatego, że zamiast formy płaskich pokręteł, wszystkie trzy mają formę gałek. Gałek, bo o wysokich profilach, a przy tym niedużej średnicy i ostro moletowanych. Stąd palcem bardzo łatwo na nie trafić i obraca się je dość lekko i wygodnie. A gałka trybów ekspozycji wcale nie wymaga użycia dwóch palców, wystarczy jeden.

© Paweł Baldwin
© Paweł Baldwin

Do testu otrzymałem aparat doposażony gripem ECG-3. Zdecydowanie wygodniej się z nim fotografowało, ale… nie używałem go. Po prostu nie pasowało mi podwyższanie „dziesiątki” o kilkanaście milimetrów. Jednak polecam wszystkim wypróbować to akcesorium.

Kolejną nowością w obsłudze E-M10 II jest AF Targeting Pad – tak brzmi olympusowska nazwa funkcji dotykowego ustawiania położenia pola ostrości na wygaszonym ekranie, podczas korzystania z wizjera. Obecnie żaden inny OM-D nie ma takich możliwości.

Zakres krótkich czasów naświetlania rozszerzono do 1/16000 s – oczywiście za sprawą migawki elektronicznej. Do wyższego standardu podciągnięto też stabilizację matrycy. Przy pierwszym E-M10 przyoszczędzono stosując stabilizację trzyosiową, tu mamy już pięcioosiową. Nie przeprowadziłem „oficjalnego” jej testu, ale po przejrzeniu zdjęcia wykonanych na potrzeby artykułu o M.Zuiko 14-150 II, widzę że jest postęp.

W górę poszły też parametry filmów, gdyż pojawiło się Full HD 60p. Plus timelapsy 4K. Jednak gniazda zewnętrznego mikrofonu nadal brakuje.

Dwa lata temu, w teście pierwszej wersji aparatu, na początku opisu matrycy, użyłem określenia „stare, dobre 16 Mpx”. I co mam napisać teraz, gdy napotykam ten sam przetwornik wspierany tym samym procesorem TruePic VII? To samo, bo to nadal przyzwoita, choć jeszcze bardziej niemłoda matryca.

Nie ma też zmian w działaniu autofokusa. Ale to już zaliczam do minusów „dziesiątki”, bo oznacza, że ciągły autofokus działa słabiutko. Przy filmowaniu jeszcze można na nim polegać, ale o zdjęciach obiektów w ruchu lepiej zapomnijmy.

Budowa zamku - z mojej strony godzina czterdzieści pracy: sto zdjęć i dwa jednominutowe filmy. I akumulator już mrugał na czerwono!© Paweł Baldwin
Budowa zamku - z mojej strony godzina czterdzieści pracy: sto zdjęć i dwa jednominutowe filmy. I akumulator już mrugał na czerwono!© Paweł Baldwin

I na koniec jeszcze jedna szpila: ależ on żre prąd! Narzekałem na to już pracując pierwszą wersją aparatu, a teraz narzekam jeszcze bardziej. Przyznaję, na stałe miałem włączony AF Targeting Pad, a stabilizacja działała również podczas kadrowania, a nie wyłącznie przy naświetlaniu. Ale dla równowagi wyłączone było WiFi i nie korzystałem z trybu szybszego wyzwalania migawki, który jak twierdzę zwiększa zużycie prądu. I co? Źle! Dwie godziny średnio intensywnego fotografowania (powiedzmy, ze 100 zdjęć) połączonego z przeglądaniem i już poziom naładowania akumulatora spada do 2/3. Kolejnych kilkanaście minut i wskaźnik zaczyna mrugać na czerwono. Zdecydowanie mi się to nie podoba.

Ale całościowo aparat jest świetny. Kupować go, czy lepiej wersję I? Ja bym celował w II. Co prawda jest ona droższa o 600 zł, ale zawsze da się znaleźć jakiś cashback albo korzystną ofertę zakupu, zwłaszcza w komplecie z obiektywem. Inna sprawa, czy posiadanego „Mark I” zamieniać na „Mark II”? No, tu już bym się mocno zastanawiał. Dla mnie najmocniejszym argumentem za wymianą byłby lepszy wizjer. A, i klasyczny wyłącznik rzecz jasna.

Podoba mi się:

  • wizjer
  • pomysł na gałki zamiast pokręteł
  • stylowy wyłącznik

Nie podoba mi się:

  • prądożerność
  • marniutki C-AF

Na moim blogu ostatnio opublikowałem także:

Zapraszam serdecznie!

Źródło artykułu:WP Fotoblogia