Sigma 12‑24 mm f/4 DG HSM ART – jeśli nie rekord, to co? [test]
Przez ponad dziesięciolecie Sigma wiodła prym w rekordowo szeroko widzącej optyce. Walczyła z pomocą zoomów i dobrze jej to szło. Pokazała pierwszą i drugą wersję swojego 12-24 mm f/4.5-5.6, w międzyczasie wsparła niepełnoklatkowe lustrzanki równie ciemną optyką 8-16 mm. W konkurencji najszerszego kąta tym konstrukcjom nie mogła podskoczyć żadna stałka. Zresztą one nawet nie bardzo próbowały.
Niby na przełomie wieków pojawił się Ultra-Wide Heliar 12 mm Voigtlandera, lecz później długo żaden (rektalinearny) stałoogniskowiec nie zszedł poniżej 14 mm albo ich „małoobrazkowego odpowiednika”. Jednak dwa lata temu Canon wyskoczył ze swoim 11-24 mm f/4, a już wcześniej Nikon 14-24 mm i Tamron 15-30 mm zaatakowały, może nie szerokością, ale jasnością f/2.8. Gdy na dokładkę pojawia się stałoogniskowa optyka w rodzaju Irixa 11 mm f/4, Laowy 12 mm f/2.8 i Voigtlanderowego Hyper-Wide Heliara 10 mm f/5.6, Sigma nie miała wyjścia i musiała czymś mocnym odpowiedzieć.
Ciekawe, że plotki o kolejnym super szerokim zoomie Sigmy nigdy nie wieszczyły optyki szerszej niż 12 mm. Słyszałem doniesienia o jasności f/2.8, słyszałem (może się jeszcze spełnią) o dwóch wersjach: Art i Contemporary, ale nie wpadły mi w ucho żadne, dotyczące 10, czy też 11 milimetrów ogniskowej. Czyżby Sigma zostawiała sobie „aż” 12 mm w dole zooma, by zaskoczyć świat jakąś super krótką stałką? A może po prostu, zamiast walczyć o kąt widzenia, postawiła na jakość obrazu? Tak, to znacznie bardziej prawdopodobne. Zwłaszcza że właściwie wszystkie ostatnio prezentowane przez nią szkła, okazywały się wspaniałymi ten… tego… instrumentami. Sigmie po prostu już nie wypada wypuścić obiektywu klasy niższej niż wysoka. Do czego to doszło?! No dobrze, ale to wszystko jedynie moje gdybania. A jak jest naprawdę?
Zachęcający początek
Materiałem obudowy są w dużej mierze tworzywa sztuczne. Wykorzystano je do osłonięcia przedniej części obiektywu, tej przed pierścieniem ostrości oraz środkowego fragmentu obudowy pomiędzy pierścieniami, tego ze skalą odległości. Reszta to metal: tył przy bagnecie aż do pierścienia zooma oraz oba pierścienie. Oczywiście pierścienie pokryte są gumowymi, rowkowanymi nakładkami. Sposób ich żłobienia jest bardzo podobny, lecz nie ma obaw o pomyłki ostrzenie / zoomowanie, gdyż pierścienie są od siebie mocno oddalone i mają zupełnie różne średnice.
No właśnie, jak się tego zooma używa?
Wygodnie, ale bez rewelacji. Waży on kilo dwadzieścia, więc już samo to wpływa na komfort pracy. Po prostu jest co opierać na lewej dłoni. Jej palce same trafiały na pierścień ostrzenia. Przyznam, że wolałbym, by był to pierścień ogniskowych. By do niego sięgnąć, musiałem zestaw trzymać wyłącznie w prawej ręce, ewentualnie cudacznie podpierać obiektyw palcem wskazującym lewej. Nie, komfortowe to nie było. Problem ujawniał się jednak bardziej podczas analizowania ergonomii podczas zabawy obiektywem niż przy samym fotografowaniu. Czyli nie jest tak źle.
Zakres ruchu pierścienia zooma to niecałe 1/4 obrotu. Opór? Tradycyjnie, dla najnowszych Sigm, jest on trochę zbyt duży. Ale za to płynny i nie utrudniający dokonywać nawet drobnych zmian kąta widzenia. Nie jest dziwne, skoro odległość na skali pozycji „12 mm” i „14 mm” to niemal półtora centymetra.
Pierścień ostrości stawia wyraźnie mniejszy opór. Jego kulturze pracy i płynności ruchu nie można nic zarzucić, wziąwszy pod uwagę, że pracujemy autofokusowym zoomem. Wolałbym jednak, by stawiał on ciut mniejszy opór przy powolnym kręceniu. Przejście przez całą skalę odległości wymaga zrobienia mniej więcej 1/3 pełnego obrotu. Full-Time Manual to rzecz oczywista.
Ultradźwiękowy silnik AF HSM pracuje cicho, choć nie bezgłośnie. Rewelacyjnie szybki nie jest, lecz gdy pracujemy przy odległościach ostrzenia nie mniejszych niż metr czy nawet pół metra, ostrość ustawiana jest błyskawicznie. Przy tym bez jakichkolwiek problemów z front czy też backfocusem. W każdym razie w towarzystwie Canona 5D Mark II, który był platformą testową.
Trochę technikaliów
Od zewnątrz: długość 13 cm, maksymalna średnica (czyli przodu) 10 cm. Średnica mocowania filtrów: ha, ha! Nie ma, przy tak wypukłej przedniej soczewce nie liczmy na gwintowe mocowanie. Ale jeśli ktoś bardzo filtrów potrzebuje, to są już na rynku mocowania dla kwadratowych filtrów 150 do tego zooma. Podobno, bo ja takich nie znalazłem w sieci.
Soczewek obiektyw ma w sumie 16. Wśród nich jest jedna asferyczna niskodyspersyjna SLD, aż pięć „prawie fluorytowych” FLD i jeszcze dwie asferyczne, w tym super wypukła przednia. Przy swojej średnicy 8 cm jest to podobno największa w historii soczewka asferyczna, spośród tych użytych w optyce szerokokątnej. Zakres kątów widzenia to, tradycyjnie dla sigmowych zoomów, 12-24 mm, 84,1° - 122°.
Ogniskowanie obiektywu odbywa się wewnętrznie, a zoomowanie niemal wewnętrznie. To znaczy nie ma ono nic wspólnego z realnym wewnętrznym zoomowaniem, co widać wyraźnie, gdyż podczas tej operacji przedni człon przesuwa się wyraźnie. Jednak całkowita długość obiektywu nie zmienia się, gdyż ruch ten odbywa się wewnątrz osłony przeciwsłonecznej. I – jak się można było domyślić – odbywa się równie inteligentnie jak u konkurentów. Czyli przedni człon cofa się dla dłuższych ogniskowych, a wysuwa przy krótszych. Dzięki temu efektywna głębokość osłony jest optymalna dla całego zakresu zooma: mniejsza dla szerszych kątów widzenia, większa dla węższych. Minimalna odległość ogniskowania wynosi 24 cm, co oznacza, że w takiej sytuacji fotografowany obiekt znajduje się 7 cm od przedniej krawędzi przeciwsłonecznego tulipana.
Dostępne mocowania: Canon, Nikon, Sigma. Plus Sony E poprzez konwerter MC-11. Ważna informacja dla nikoniarzy: Sigma 12-24/4 z bagnetem F ma elektromagnetyczny mechanizm sterowania przysłoną, charakteryzujący się większą precyzją przymykania przy szybkich seriach.
Oczywiście obiektyw może też współpracować z USB-Dock. Dla porządku dodam, że stabilizacji obrazu brak. Zainteresowanych odsyłam do Tamrona 15-30 mm f/2.8 Di VC USD – tu mój jego test LINK.
I najważniejsze: jakość obrazu
Zanim zabrałem się do testu, poczytałem sobie trochę o tym zoomie na stronach Sigmy. Przyznam, że dawno takiej ilości pochlebstw nie widziałem. Dystorsji zero, odblasków nic a nic, ostrość od brzegu do brzegu, a o aberracji chromatycznej i komie ten obiektyw w ogóle nie słyszał. I wiecie, co? Wszystko nie brzmiało bardzo nieprawdopodobnie. To, co wyczynia Sigma ostatnimi laty, w pełni usprawiedliwia takie samochwalstwo. Nie to, żebym we wszystko wierzył, ale podejrzewałem, że w teście nowy 12-24 błyśnie. Dostrzegłem jednak, że ani słowem nie pochwalono obiektywu za słabiutkie winietowanie. No, to jest wyraźne sygnalizowanie wpadki.
A tu pudło, nie trafiłem! Nie, Sigma nie jest ideałem w tej konkurencji, lecz jak na bardzo szeroki kąt, zachowuje się więcej niż dobrze. Marudzić można wyłącznie na pełne otwarcie przysłony, kiedy to winietowanie jest nie tylko silne, ale też ostre. Głównie ta druga cecha powoduje, że jest ono tak dobrze widoczne na zdjęciach. Ale praktycznie dotyczy to wyłącznie samego dołu zakresu ogniskowych. Natomiast teoretycznie, czyli na testowych zdjęciach szarej płaszczyzny, sprawy mają się źle. Publikuję je celowo, byście mogli porównać wyniki oficjalne z rzeczywistością. Dodam przy okazji, że ściemnienie rogów klatki widoczne dla 12 mm i przysłony f/4 wynosi niecałe 2 EV, a dla pozostałych ogniskowych trochę ponad 1 EV. Realnie, dół zooma wymaga przymknięcia do f/5.6, by nie było na co narzekać albo do f/8, by być w pełni usatysfakcjonowanym z rezultatów. Środek i góra zakresu pozwalają bez większych obaw pracować otwartą przysłoną.
I byłby to koniec tematu winietowania, gdyby nie numer, który wycięła mi ta Sigma podczas testu. No, może nie tyle Sigma mi, ale Canon Sigmie. Jak wiadomo, lustrzanki Canona nie korygują wad obrazu „obcej” optyki. Dlatego startując do testu, nie raczyłem wyłączyć korekcji winietowania w aparacie. Bo przecież i tak nie zadziała. I mocno się zdziwiłem, gdy zobaczyłem efekt.
Na wszelki wypadek sprawdziłem czy przypadkiem nie mam założonego filtra polaryzacyjnego ☺, bo to, co zobaczyłem, przypomina jego działanie na optyce UWA. Filtra nie było, więc ki diabeł? Jasne, to mocno nie trafiona korekcja winietowania! I rzeczywiście, w menu aparatu jak byk stoi: Correction data available. Ale jakie available, skoro do bazy danych aparatu nie da się wgrać charakterystyki obiektywów Sigmy? Widać Canon, który nie lubi konkurencji, postanowił zrobić użytkownikom Sigmy dowcip, oszukać, że potrafi usunąć winietowanie i wrzucić korekcję od czapy. Ciekaw byłem, od kiedy stosuje takie podejście. Nieco ponad rok temu testowałem na tym samym korpusie Sigmę 24-35 mm f/2 ART i problemu nie było. Może dopiero później Canon zrobił się taki dowcipny? Przymierzyłem kilka nowych i nowszych obiektywów Sigmy, w tym 50 mm f/1.4 A, 35 mm f/1.4 A, 20 mm f/1.4 A, 24-105 mm f/4 A oraz 500 mm f/4 S – ten ostatni pokazany został światu jednocześnie z 12-24 mm f/4. I co? Nic, żaden z nich nie wykazał chęci korygowania winietowania.
Wszystkie one deklarowały w menu niezdolność do takich działań, identycznie jak Tamron 15-30 mm f/2.8, którego dotyczy prawy zrzut z ekranu aparatu, widoczny na zdjęciu powyżej. Cóż, widać nowa Sigma 12-24 mm jakoś szczególnie naraziła się Canonowi, który postarał się ją ukarać. A na poważnie, skoro taki ruch wykonał staruszek 5D Mark II, więc rzecz raczej w oprogramowaniu obiektywu, które na takie działanie pozwoliło. Zanim pojawi się poprawka firmware’u, użytkownicy tego obiektywu muszą pamiętać o dezaktywacji korekcji.
Kolejny parametr wart opisania, to dystorsja. Podobno niezauważalna. Podobno, ale „beczka” dla ogniskowej 12 mm, pojawiająca się przy fotografowaniu z małej odległości, może przerazić – 5%! Nieźle, rybie oko może to jeszcze nie jest, ale niewiele brakuje. Jak można było przewidzieć, przy wzroście dystansu ustawiania ostrości, beczka maleje. Przy nieskończoności stopień odkształcania prostych biegnących wzdłuż krawędzi klatki spada do ok. 0,9%, co – jak na tak szeroki kąt, jest wynikiem bardzo dobrym. Choć oceniając rzecz bezwzględnie, zaledwie dobrym.
Średnie ogniskowe wykazują podobną tendencję zmiany zniekształcenia. Tyle, się z tym zmniejszaniem beczki bardzo rozochociły. Z 0,9% widocznego przy małych odległościach, nie dość że zjechały do zera, ale przy sporych dystansach ostrości przeszły na stronę dystorsji poduszkowatej. Leciutkiej i słabo widocznej na zdjęciach. Natomiast przy 24 mm słaba, półprocentowa „poduszka”, występuje zarówno przy małych, jak i większych dystansach ostrości. W sumie wyniki naprawdę godne pochwały.
Pod światło Sigma 12-24 mm f/4 wypada jeszcze lepiej. A trzeba wziąć pod uwagę antyhandicap w postaci potężnie wypukłej przedniej soczewki łapiącej każdy niepożądany promień światła i przerabiający go na bliki. Jednak sprawność owego przerabiania jest niewielka. Na pojedynczą, niedużą plamkę światła możemy liczyć właściwie jedynie po przymknięciu przysłony do f/8-11. Trochę trzeba uważać na boczne światło padające mocno spoza kadru, które co prawda blików nie tworzy, ale może powodować zaświetlenia części zdjęcia i spadek kontrastu. W takich sytuacjach również im bardziej otwarta przysłona, tym lepiej.
I wreszcie szczegółowość obrazu. Czy rzeczywiście „jest świetna od brzegu do brzegu”? No, może nie tak do końca, ale wyników nie powstydziłaby się równie szeroka stałka. W teście studyjnym, przy najkrótszej ogniskowej, środek klatki już dla f/4 wyciągał z EOSa 5D II wszystko, co możliwe na JPEGach, czyli 2800 lph. Od razu napiszę, że w tym teście zdjęcia wyciągnięte z RAWów wykazują o 100-200 lph więcej niż JPEGi prosto z aparatu. A w kwestii środka kadru przy 12 mm, to wspomniane 2800 lph obowiązuje niezmiennie aż do f/11. Dopiero przy f/16 pojawia się słaby dyfrakcyjny spadek rozdzielczości do 2700 lph. Brzegi kadru tak dobre już nie są. Swe maksimum osiągają dla przymknięć f/5.6-11, a wynosi ono 2600 lph. Otwarta przysłona wypada ciut gorzej – 2500 lph, co na pewno nie jest wynikiem bardzo dobrym, ale znowu: jak na TAKI kąt widzenia…
Średnie ogniskowe prezentują się lepiej. Znaczy na brzegach klatki, gdyż środek wygląda tak samo jak przy 12 mm. Na obrzeżach, już dla f/4 widać 2600 lph, przy f/5.6 o 100 lph więcej, a przy f/8-11 2800 lph, czyli tyle samo co w centrum. No, to już duże osiągnięcie. Dla f/16 środek i brzegi wykazują spadek o 100 lph.
Spodziewać by się można, że 24 mm wypadną równie dobrze. Niestety, nie. Gdy przyglądałem się zdjęciom z testu studyjnego, dostrzegłem, że dla f/5.6-8, a nawet f/11, rozdzielczość pogarsza się w porównaniu z otwartą przysłoną. Sprawa jasna: źle skorygowana aberracja sferyczna skutkująca efektem focus shift. Czyli przymykanie przysłony powoduje przesunięcie płaszczyzny ostrości. A ponieważ ostrość – niemal zawsze, także w Canonach – ustawia się przy otwartej przysłonie, więc tę wadę trudno ominąć. Ale sposób oczywiście jest: przymykamy przysłonę i ostrzymy ręcznie, najlepiej w Live View na powiększonym obrazie. Tak też i ja uczyniłem, powtarzając test, a wówczas dla 24 mm wyszły mi wyniki rozdzielczości identyczne jak dla 17 mm. Czyli co, trzeba się męczyć z tym ręcznym ogniskowaniem przy przysłonie roboczej? Tak, ale wyłącznie przy niedużych odległościach fotografowania. Podczas zdjęć plenerowych focus shift nie objawił się. Być może dla większych odległości fotografowania obiektyw został lepiej skorygowany, a może po prostu focus shift został połknięty przez głębię ostrości. Tak czy inaczej, problem w takich warunkach nie występuje.
Z wad pogarszających szczegółowość obrazu pojawiła się też boczna aberracja chromatyczna i koma. Objawiły się na tyle, by je dostrzec, ale nic więcej. Nie ma mowy o tym, by komukolwiek przeszkadzały. Ale dla przyzwoitości wspomnę, że aberrację chromatyczną da się dostrzec przy najdłuższej ogniskowej i mocniej otwartej przysłonie, a komę przy krótkich i średnich ogniskowych i przysłonie całkiem otwartej. Krzywizny pola nie ma ani śladu.
No i już wiadomo, co dostajemy w miejsce rekordu
Zamiast schodzić z ogniskową o milimetr albo i dwa, Sigma dała nam JAKOŚĆ. Jakość bardzo pożądaną, gdyż pierwsze dwie wersje zooma 12-24 mm były, no… używalne. W przypadku nowego ARTa, przyczepić się mogę wyłącznie do tej aberracji sferycznej. Z tym, że ona nic a nic nie przeszkadzała mi w plenerze, więc „praktyczną” szczegółowość obrazu i tak oceniam bardzo wysoko.
Pięcioprocentowa „beczka” dla 12 mm – znowu tylko dla małych dystansów ostrości. Winietowanie łatwo daje się opanować, a pod światło obiektyw sprawuje się niespodziewanie dobrze. Plus brak krzywizny pola, a aberracji chromatycznej widać zaledwie ślad. No, co tu kryć, Sigma stworzyła kolejny wspaniały obiektyw. Wiadomo, nie dla każdego, bo mało komu przydadzą się takie ogromne kąty widzenia. A czy z tych, którzy ich potrzebują, wszyscy powinni szybko udać się do sklepu? Nie, a powodem jest cena, gdyż Sigma winszuje sobie za to szkiełko 7000 zł. To dwukrotnie więcej niż za poprzednika, co jednak jest w pełni usprawiedliwione jakością zdjęć.
Problem to cena konkurencyjnego Nikkora 14-24 mm f/2.8. On bowiem jest obecnie droższy od Sigmy zaledwie o 300 zł. Dopóki więc nikoniarz nie musi walczyć o każdy stopień szerokości pola widzenia, na tę Sigmę nawet nie spojrzy. Co innego canonierzy. Jasne, oni mają swojego rekordowego 11-24 mm f/4, ale on kosztuje… 12000 zł. Ktoś jeszcze chętny? Oczywiście użytkownicy Sony A7x, któremu producent skąpi bardzo szerokiego kąta. A tu, choć z adapterem MC-11, ale mamy go.
Tak więc Sigma nie odpuściła, choć poświęciła przodownictwo w parametrach „katalogowych”. Postawiła na jakość i chwała jej za to. Żąda za nią sporej, choć usprawiedliwionej zapłaty. Niestety, te siedem tysięcy jest barierą nie do przeskoczenia dla wielu fotografujących. Bardzo liczę, że sprawdzi się plotka o dodaniu drugiej wersji tego zooma, przeznaczonej dla rodziny Contemporary. Z pewnością wersji ciemniejszej, ale na pewno tańszej i może równie dobrej jakościowo?
- Brak
- Brak
Na moim blogu ostatnio opublikowałem także: