Sony RX10 II – gotycki test wszystkomającego kompakta
Niecały rok temu „wszystkomającym” nazwałem Panasonica FZ1000. Nawet trochę był do tego Sony podobny: duży aparat z mocno rozwiniętym zoomem, matrycą 1” i filmowaniem w 4K. Jednak konstruktorzy Sony RX10 II podeszli do projektu swego dzieła w inny sposób. Może nie rewolucyjnie odmienny, ale z pewnością z inaczej rozłożonymi akcentami. A dlaczego test gotycki? Po prostu niemal wszystkie zdjęcia testowe wykonałem na Warmii, a tam gotyku wszelakiego mamy „po kokardki”. Stąd i na zdjęciach w artykule go nie zabraknie.
12.04.2016 | aktual.: 26.07.2022 19:07
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Na początek wyjaśnienie. Zdjęcia do testu wykonałem w lutym, sam test opublikowałem na rodzimym blogu na początku marca. A pod koniec marca niespodzianka: premiera Sony RX10 III! Czyli co, test do kosza? Skądże. Po pierwsze dlatego, że nowy model wyróżnia się praktycznie tylko obiektywem, a cała reszta pozostaje bez zmian. Po drugie, RX10 II pozostaje w produkcji i w sprzedaży. Tak więc ten test pozostaje jak najbardziej aktualny. Do dzieła!
Od zawsze narzekałem na długi czas ładowania tego akumulatora. Dotyczyło to przede wszystkim ładowania w aparacie - według instrukcji mogącego trwać nawet 6 godzin. Ale i firmowa ładowarka nie była znacznie szybsza. Jakiś czas temu rozmawiałem na ten temat z kolegą, użytkownikiem Sony, a on przypomniał sobie, że z użyciem jakiegoś porządnego Power Banku ładował ów NP-FW50 w aparacie znacznie szybciej niż ustawa przewiduje. Pomyślałem, że coś w tym może być i przyjrzałem się tabliczce znamionowej firmowej ładowarki USB dołączanej do aparatu. A tam jak byk stoi, że na wyjściu ona ma "aż" 60 mA. Nic dziwnego, że ładowanie z jej użyciem jest tak koszmarnie długie! Podłączenie do aparatu ładowarki o "iPadowym" standardzie 2,1 A, skróciło czas pełnego ładowania do niespełna 2,5 godziny. Nadal nie rewelacyjnie, ale o ileż lepiej. Ale uwaga, sama deklaracja wysokiego (potencjalnie) prądu na wyjściu, jeszcze nie gwarantuje sukcesu. Inna moja ładowarka "2,1 A" męczyła się ponad 5 godzin.
Dobra, są też całkiem normalne funkcje. Na przykład rozbudowana stabilizacja obrazu, z dodatkowymi opcjami do filmowania. Z tym, że dziwna sprawa: na aparacie nie udało mi się znaleźć typowego dla Sony oznaczenia Steady Shot Inside. Na obiektywie też ani śladu skrótu OSS. Czyżby RX10 II czegoś się wstydzi? No, wychodzi, że może nie tyle aparat, co zeissowski obiektyw, bo według danych technicznych, to on jest stabilizowany. Tyle, że ta stabilizacja nie działa stabilnie. Raz sięga bardzo dobrego wyniku skuteczności na poziomie 4 działek czasu, a czasem spada do dostatecznego dwóch i pół działki. Takie wyniki osiągałem zarówno przy migawce mechanicznej, jak i elektronicznej.
Co jeszcze oferuje RX10 II? Wspomaganie ręcznego ostrzenia za pomocą powiększania fragmentu kadru lub Focus Peakingu. Pomoc w redukcji wysokiego kontrastu za pomocą 3-klatkowego HDRa albo firmowej funkcji DRO. Pomoc przy portretach w postaci zautomatyzowanego kadrowania Auto Object Framing oraz wygładzania skóry Soft Skin Effect. Pod skromnie wyglądający przycisk AEL (lub pod któryś inny definiowalny) możemy przypisać bardziej wyrafinowane tryby działania pamięci – np. połączenie jej z pomiarem punktowym lub aktywacja przyciśnięciem na stałe. Z pomocą klawiszy możemy też szybko przełączać się AF↔MF, wchodzić w tryb filmowania, obsługiwać połączenie ze smartfonem itd.
Czegoś brakuje spośród modnych i obowiązkowych dziś funkcji? Tak: timelapsów i GPSa.
To na razie tyle, a o innych aspektach napiszę później, przy ocenie działania aparatu. Dodam tylko, że wszystkim nieobznajomionym z cyfrówkami Sony, polecałbym wprowadzenie pod któryś definiowalny przycisk aktywacji przewodnika po aparacie. Naciśnięty podczas nawigacji po menu, wyświetla on opis aktualnie oznaczonej funkcji.
Wysoka szczegółowość obrazu to domena nie tylko ISO 64 i ISO 100, ale także czułości aż do ISO 400 włącznie. Miło mnie to zaskoczyło. Pracując na JPEGach nawet nie trzeba specjalnie kombinować z poziomem odszumiania, bo ustawienie na stałe Low okazuje się optymalne. Wyłączać redukcji nie warto, gdyż nawet przy najniższych czułościach czasami pojawiają się szumy chrominancji. One też są podstawowym celem działań, gdy rejestrujemy RAWy. A czułości wyższe niż ISO 400? No właśnie, wcale nie tak rewelacyjnie. Spokojnie, ISO 800 jak najbardziej daje radę, bez obaw można ją włączyć do zakresu czułości używanych na co dzień. Także dla JPEGów. Ale już ISO 1600 pokazuje, że to matryca 1”, a nie 4/3”. Tu JPEGi bym raczej odradzał, ale RAWy jeszcze się sprawdzają. ISO 3200 jeśli już do czegoś ma się przydać, to jedynie w rozdzielczości ekranowej, gdy nie trzeba będzie ruszać szumów. Jednak i to nie do końca, bo widać już początki siadania kolorów. Pełnia tego zjawiska ujawnia się przy zupełnie nieużywalnym ISO 6400. ISO 12800 rzecz jasna też do niczego się nie nada.
A może wieloklatkowa redukcja szumów poprawi sytuację? Ona co prawda produkuje tylko JPEGi, ale czasem lepsze to, niż szumiące albo mazajowate niewiadomo co. Funkcja to nienowa w cyfrówkach Sony, lecz jej działanie w poszczególnych modelach wygląda różnie. To znaczy zawsze świetnie zdejmuje szumy, ale w niektórych aparatach razem ze szczegółami obrazu, a w innych bez nich. Przy tym nie ma jakiejś reguły, np. że bezlusterkowcach sprawdza się ona, a w kompaktach nie. Albo że dobrze działa przy pełnej klatce, a w APSC gorzej. W teście wyszło, że RX10 II należy do tych „lepszych” Sony. Nie, ISO 6400 nadal nie kwalifikuje się do grupy w pełni użytecznych czułości, ale ISO 3200 owszem. Miłe, choć pamiętajmy, że tego trybu możemy używać wyłącznie do zdjęć obiektów statycznych, bo to w końcu składanka kilku naświetlonych kolejno klatek.
Dynamiki RX10 II zupełnie nie może się wstydzić. Z tego co widzę po zdjęciach testowych, w niczym nie ustępuje aparatom z matrycami 4/3 cala. Typowymi dla Sony funkcjami wspomagającymi przy zdjęciach motywów o dużym zakresie tonalnym, są DRO i HDR. Pierwsza to Dynamic Range Optimizer, w zasadzie tylko rozjaśniająca cienie, ale czasami ma wpływ także na wysokie światła obrazu. Przeważnie jest to wpływ niekorzystny, polegający na niepotrzebnym ich przepalaniu. Dlatego używając DRO trzeba mieć w pogotowiu korekcję ekspozycji na minus. Najczęściej dobrze sprawdzała mi się -1 EV. Jest też HDR, ale jego nie bardzo lubię, chyba że mam sporo czasu na wykonanie zdjęcia. Wymaga on bowiem precyzyjnego doboru kroku pomiędzy ekspozycjami, gdyż w Sony (i nie tylko) nie bardzo można zawierzyć opcji Auto. Sony nie zapisuje wtedy RAWa, no i obiekt nie może się poruszać. Jak dla mnie, DRO sprawdza się lepiej – choć przy nim też trzeba się pilnować.
Dwa słowa o szybkości działania. Zdjęcia seryjne prezentują się sensownie, choć do zachwytów mi daleko. Gdy zaakceptujemy ustawianie ostrości i ekspozycji tylko do pierwszego zdjęcia, możemy strzelać 5 klatek/s. „Normalny” tryb jest tylko nieco wolniejszy: katalogowo 3,5 klatki/s, ale w praktyce niemal 4 klatki/s przy JPEGach i 3,2 klatki/s gdy pracujemy na RAWach. Znacznie lepiej prezentuje się długość serii: 40 RAWów albo 70 JPEGów. No, to jest poziom wysokiej klasy lustrzanki! Tyle, że na opróżnienie pełnego bufora musimy czekać 15 s (RAWy) albo 23 s (JPEGi). Pod czas tego czekania możemy zmieniać ustawienia aparatu, a jedynym niedostępnym wówczas miejscem jest menu główne.
O autofokusie od początku wiedziałem, że nie błyśnie. Sony nie postarało się o uzupełnienie matrycy detekcją fazy, a wiadomo, że na samym kontraście autofokus daleko nie zajedzie. W każdym razie w trybie ciągłym i bez wspomagania czymś takim jak funkcja DFD Panasoniców. Tak więc AFC działa słabiusieńko, a i tryb pojedynczy mnie nie zachwycił. Niby ustawiał ostrość całkiem szybko, zwłaszcza przy dobrym świetle, ale zanim wystartował, miewał chwile zawahania. To zasiewało taką niepewność: ruszy, czy nie ruszy? Ustawi, czy od razu się podda? Niby prawie zawsze ustawiał i nie popełniał błędów, ale nie czułem się w jego towarzystwie komfortowo. Przy tym autofokus RX10 II działał przy ustawionej roboczej przysłonie – znamy to i z innych Sony. A to powodowało, że w słabszym świetle ogniskowanie odbywało się mniej sprawnie. Całe szczęście, w takich warunkach i tak zazwyczaj pracuje się otwartym obiektywem.
Czas na kilka słów właśnie o tym obiektywie – największym podzespole aparatu. O ile w Panasonicu FZ1000 postawiono na mocne wyciągnięcie zooma, o tyle tu zdecydowano się ma zachowanie wysokiej jasności. Stąd stałe f/2,8 w całym zakresie 24-200 mm zamiast f/2,8-4 w 25-400 mm Lumixa. 400 mm brzmi fajnie, ale ja „od zawsze” uważam zakres 24-200 mm za ideał uniwersalności, więc jeśli dostaję go z wysoką jasnością, to dlaczego mam się nie cieszyć? Przyznaję, ostatnio po obejrzeniu niektórych nowych patentów optyki, po cichu liczę na superzooma 20-200 mm. Ale to tylko marzenia.
Mamy więc wyjątkowego, niepowtarzalnego superzooma z bardzo wygodnym sterowaniem ogniskową, płynnym ręcznym ostrzeniem oraz tradycyjnym pierścieniem przysłony. Z nim jest pewien kłopot, gdyż obiektyw ma tak dużą średnicę, że trzeba było usunąć ząbkowanie pierścienia z jego dolnej części. A to dlatego, że tych wystających o pół milimetra ząbkach opierałby się aparat. Skutek tego odchudzenia? Przy trzymaniu aparatu poziomo często łapałem pierścień za gładkie fragmenty – bo ten górny, ze skalą przysłon, też nie ma ząbków. I ślizgały mi się palce strasznie. Ale dało się wytrzymać.
Jakości tworzonych zdjęć obiektyw nie musi się wstydzić, choć spodziewałem się po nim trochę więcej. Zwłaszcza, gdy w podsumowaniu testu na dpreview przeczytałem o nim „impressively sharp”. No, „impressively” to on nie jest, a w każdym razie nie zawsze. Przy pełnej dziurze nie mam uwag do centrum kadru, ale tylko przy ogniskowych do 35 mm. Dłuższe, dla osiągnięcia maksimum rozdzielczości wymagają przymykania przysłony. O ile przy 50-70 mm wystarcza f/4, to już przy 100 mm i wyżej trzeba używać f/5,6. A i tak 200 mm nie błyszczy jakoś szczególnie. Silniej przymykać nie ma sensu, gdyż przy f/8 już widać wpływ dyfrakcji. Zresztą nic dziwnego, bo dla 1-calowej matrycy 20 Mpx, ta granica teoretycznie leży w okolicach f/4. Przyznam, że mimo to spodziewałem się pełnej używalności f/8, gdyż Sony, od czasów pierwszego RX10, chwali się swoim systemem walki z dyfrakcyjnym zmiękczeniem obrazu. Jednak tu, w RX10 II jego działanie nie wzbudziło moich zachwytów. Ale też nie ma tragedii, bo naprawdę źle sytuacja wygląda dopiero przy f/16, dla przysłony f/11 jeszcze nie jest bardzo źle, a f/8 prezentuje się tylko troszkę gorzej niż f/5,6.
Zanim wdepnąłem w temat dyfrakcji, zdążyłem opisać szczegółowość obrazu jedynie w centrum kadru. Czas więc na brzegi. Te dla 24 mm wyglądają równie źle przy f/2,8, jak i przy f/8. Dobrze, że już leciutkie wydłużenie ogniskowej likwiduje tę wadę i poprawia jakość brzegów. Ogniskowe z okolic standardowych równie dobrze sprawują się przy f/4, jak i przy f/5,6, ale 100-135 mm zdecydowanie woli f/5,6, choć 200 mm lepiej wygląda znowu dla f/4. Ogólnie rzecz biorąc, pod względem ostrości ten zoom prezentuje się przyzwoicie, z wyjątkiem brzegów przy najszerszym kącie. Tyle, że praktycznie przy każdej ogniskowej wymaga przymykania.
Inne aspekty jakości optyki Sony RX10 II nie tylko nie budzą już zastrzeżeń, ale wręcz wprawiają w zachwyt. Winietowania ani śladu, bocznej aberracji chromatycznej prawie wcale, a osiowej trudno się dopatrzyć. To wszystko mnie jeszcze nie zdziwiło, ale już brak dystorsji, owszem, i to mocno. No bo jak to? Superzoom bez solidnej beczki w najszerszym kącie? Teoretycznie możliwe, ale gdy połączyłem ze sobą ten brak pogiętych linii z marną ostrością brzegów dla 24 mm, wyjaśnienie okazuje się prostsze: to sprawka systemów korekcji wbudowanych w aparat. Korekcji tak głęboko zaszytych, że wolne od dystorsji są też RAWy, i to otwierane nie tylko w firmowym Image Data Converter, ale również w Adobe Camera Raw.
Takie zachowanie aparatu przestaje dziwić, gdy uświadamiamy sobie, że RX10 II został zaprojektowany nie tylko jako aparat fotograficzny, lecz również (jeśli nie przede wszystkim) jako sprzęt do filmowania. To przecież w filmie znacznie trudniej skorygować wady obrazu i stąd konieczność zapewnienia dobrze wyglądającego surowego materiału.
To filmowanie RX10 II rzeczywiście prezentuje się świetnie. Rozdzielczość 4K przy 25 klatkach/s i z bitrate 100 Mb/s, Full HD 60p, HD ze 120 klatkami/s, kodeki MP4, AVCHD i XAVC S, wyjście nieskompresowanego sygnału przez HDMI, gniazda dla słuchawek i mikrofonu, zebra, pokrętło przysłon bez kliknięć… – prawda, że wygląda to bardzo zachęcająco? Przewagą nad Panasonikiem FZ1000, jest rejestrowanie filmów na całej matrycy. Tam wykorzystywany był tylko jej środek, co przycinało szeroki kąt zooma do 37 mm, a tu mamy pełne 24 mm. Druga rzecz, która mnie ujęła przy filmowaniu, to odmienny styl pracy autofokusa. Nie działa on szybko, ale bardzo pewnie i stabilnie. Nie błądzi, nie szuka, widać, że jedzie tam, gdzie chce dojechać.
I jeszcze wisienka na torcie tych filmów: tryb superszybkiego filmowania High Frame Rate. Można zarejestrować 2 s albo 4 s (w zależności od jakości) filmu kręconego przy 240, 460 albo 960 klatkach/s, który potem jest odtwarzany 25 klatek/s, czyli w zwolnieniu sięgającym 40× w trybie klatkażu „1000”. Tylko przy 240 klatkach/s film ma rozdzielczość Full HD, przy pozostałych obniża się ona, ale niewiele poniżej poziomu „zwykłego” HD. Dla jednych to bajer w czystej postaci, inni będą go wykorzystywali, ale cóż – skoro można było coś takiego wcisnąć w aparat, to czemu nie? To, co mnie w tym trybie ucieszyło, to mnóstwo dostępnych ustawień: automatyki ekspozycji, czułość… Przeważnie aktywacja tego typu cudacznych, efekciarskich dodatków przełącza aparat w pełną automatykę, ale w RX10 II nie. Po prostu całe filmowanie zostało przez konstruktorów aparatu potraktowane poważnie.
Poniżej zapalająca się zapałka sfilmowana w trybie High Frame Rate przy 960 klatkach/s. Odtwarzanie przy 25 klatkach/s, czyli w 40-krotnym zwolnieniu. Robi wrażenie!
Sony RX10 II - HFR
Ostatnim – i to mocnym – akcentem mojego testu RX10 II, jest informacja o jego cenie. To nie jest bidne 2700 zł Panasonica FZ1000, a… 6500 zł! Sześć i pół patola! Ale przysolili, co? Jeśli ktoś bardzo chce zaoszczędzić, to może go ściągnąć za półtora tysiąca mniej z Dalekiego Wschodu albo ze Stanów. Tak czy inaczej, to bardzo drogo i z pewnością aparatu nie kupi przeciętny chętny na uniwersalny, wszystkomogący, porządny kompakt z dużą matrycą i zoomem o wysokiej krotności. Tu potrzebny jest amator zarówno fotografowania, jak i filmowania z wysoką jakością, z naciskiem na filmowanie. Ja go sobie na pewno nie kupię, takie fotograficzno-filmowe zwierzę nie jest mi potrzebne. Prędzej zdecydowałbym się na konkurencyjnego Panasonica (wspaniały AF i znacznie dłuższy zoom) albo na starego RX10 – nadal do kupienia i to za niecałe 3000 zł. Ale bez dwóch zdań, RX10 II to wspaniały aparat, niesamowicie wszechstronny, bardzo bogato wyposażony i na dodatek świetnie sprawujący się w praktyce. Tylko ta cena…
Podoba mi się:
- niespotykana wszechstronność
- bardzo wysoki poziom filmowania
- jakość zdjęć
Nie podoba mi się:
- cena!
- ciągły autofokus
Na moim blogu ostatnio opublikowałem także:
Zapraszam serdecznie!