Superzoom wagi ciężkiej, czyli Sony FE 24‑240 mm f/3,5-6,3 [test]
19.10.2015 18:01, aktual.: 26.07.2022 19:28
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Czy cyfrowy mały obrazek zasługuje na wakacyjnego superzooma? Jednym nie mieści się w głowie, że Pełną Klatkę można bezcześcić tak amatorskim szkłem. Inni nie widzą w tym nic gorszącego. Zwłaszcza, że obecnie nie każdy pełnoklatkowy aparat to Wielka i Poważna Maszyna Do Fotografowania, więc nie obrazi się za byle co. Poza tym niektórzy jeszcze pamiętają, że kilkanaście lat temu mały obrazek był standardem w fotografii amatorskiej i reporterskiej, a łączenie wakacyjnej lustrzanki z wakacyjnym zoomem to była normalka.
Inna sprawa, że w ostatnich latach pełnoklatkowych zoomów – określając rzecz bardzo delikatnie – nie pojawia się wiele. W bieżącym tysiącleciu wypuszczono ich bowiem… 4. Cztery! Najnowszą propozycją jest przeznaczony do bezlusterkowców obiektyw Sony, z wielce oryginalnym zakresem ogniskowych. Grzechem byłoby nie przetestować go.
Z początku, dawno temu, zakres ogniskowych w małoobrazkowych superzoomach był jeden: 28-200 mm. Potem pionier w tej klasie optyki, czyli Tamron, wyskoczył z 28-300 mm, a Tokina z 24-200 mm. O ile jednak 28-300 przetrwało, doczekało się modyfikacji oraz naśladownictwa (Nikon, Canon), o tyle 24-200 „zdechło”. I nic dziwnego, bo tamta Tokina nie grzeszyła jakością tworzonego obrazu, jej produkcję szybko zakończono, a inne firmy przez kilkanaście lat też nie potrafiły stworzyć nic sensownego. Aż do czasu, gdy wiosną Sony zaprezentowało swego 24-240 mm. Nie dość więc, że powtórzono tokinowe 24 mm, to jeszcze górę zooma podciągnięto do 240 mm, uzyskując świetnie wyglądającą w materiałach reklamowych krotność 10. Koszty tych osiągnięć? Na pierwszy rzut oka dwa: gabaryty / masa oraz światło f/6,3 na długim końcu. Ciemno, co? Ale na f/5,6 to nie było co liczyć, bo w testowanym zoomie wartość f/6,3 obowiązuje już ciut powyżej ogniskowej 100 mm. Nawet gdyby więc ograniczyć górę zooma do 200 mm, na wzrost maksymalnego otworu względnego szanse byłyby zerowe. No chyba, że obiektyw jeszcze by utuczyć, lecz tego użytkownicy raczej by nie znieśli. Bo już obecna konstrukcja jest duża, zwłaszcza w odniesieniu do aparatów z którymi ma współpracować. Widać to na zdjęciu poniżej.
Gabaryty to jedno, ale większe wrażenie zrobił na mnie ciężar obiektywu. Ten teoretyczny podałem w podpisie zdjęcia obok, ale lepiej prezentuje się wartość praktyczna: zestaw wraz z gotowym do pracy Sony A7 II waży niemal półtora kilograma. No, to potrafi zniechęcić do używania tego obiektywu jako zooma wakacyjnego. Przyznaję, noszony w ręku taki zestaw zdecydowanie ciąży. Jednak gdy nosiłem go na ramieniu, przymocowany do pasa plecaka z pomocą uchwytu Capture Pro, nie czułem go wcale. Może trudno w to uwierzyć, ale naprawdę tak było. Do przeczytania testu tego uchwytu w warunkach fotografii turystycznej zapraszam TU.
Ergonomia? Bez zarzutu. To co mnie mocno (i miło) zdziwiło, to brak zjawiska wysuwania się przedniego członu pod własnym ciężarem. Rzecz raczej zaplanowana, gdyż na obudowie obiektywu nie znajdziemy typowej dla superzoomów blokady wysuwu. Niemniej takie zachowanie trzeba było wspomóc zwiększeniem oporów w mechanizmie zoomowania. No, opór pierścienia naprawdę jest spory. Na pewno nie za duży, ale co granicy przyzwoitości grożącej skrytykowaniem niewiele mu brakuje.
Ostrość zdjęć? Dobrze i niedobrze. Dobrze przy krótkich i średnich ogniskowych, słabiej przy długich. To, co mogę pochwalić w całym zakresie zooma, to nieduża, sięgająca maksymalnie 200 lph różnica środek / brzeg klatki. Obiektyw tylko w centrum kadru i wyłącznie w zakresie 24-100 mm potrafi w pełni wykorzystać możliwości matrycy Sony A7 Mk II, czyli uzyskać wynik 2800 lph. Przy 24, czy też 35 mm wystarcza do tego symboliczne przymknięcie przysłony, ale dla ogniskowej standardowej i krótkiego tele wymagane jest już mocniejsze. Całe szczęście, otwarta przysłona wcale nie wypada źle. To w odróżnieniu od ogniskowych powyżej 100 mm, kiedy to rozdzielczość prezentuje się średnio o 200-300 lph niżej niż w dole zakresu zooma. Najgorszy napotkany wynik to 2400 lph przy 240 mm na brzegu kadru, bez względu na stopień przymknięcia przysłony. Czyli i tak nieźle... jak na superzooma.
Na obniżenie ogólnej ostrości zdjęć przy długich ogniskowych wpływa wyraźna aberracja chromatyczna. Zwłaszcza gdy użyjemy funkcji jej usuwania, kiedy to miejsca kadru gdzie była, wyglądają na zmiękczone. Niemniej lepiej usunąć i trochę doostrzyć obraz, niż pozostawić wyraźne kolorowe obwódki. W dole zooma bocznej aberracji chromatycznej też trochę jest i też warto ją skorygować, lecz nie wnosi do zdjęć tyle niedobrego.
Winietowania nie brakuje. Przeszkadza ono szczególnie w samym dole zooma i ostatnich 100 mm w górze zakresu ogniskowych. Wadzi nie dlatego, że jest silne (przy otwartej przysłonie >2 EV przy 24 mm i 1 EV lub nieco więcej powyżej 150 mm), lecz ponieważ równocześnie jest ostre, czyli ściemnia same rogi kadru. Sony A7 II na którym testowałem obiektyw, dysponuje funkcją korekcji winietowania, ale ta nawet nie próbuje w pełni likwidować tej wady gdy pracujemy maksymalnym otworem względnym. I dobrze, gdyż w wielu sytuacjach zaszumienie brzegów kadru mogłoby przerażać. Co nie znaczy, że ta korekcja nie działa. Owszem, działa, ale dość specyficznie. W tych newralgicznych kombinacjach ogniskowej i przysłony aparat głównie łagodzi winietowanie, rozkładając proces ściemniania na większym obszarze. Gdy uzupełni się to działanie lekkim rozjaśnieniem samych rogów kadru, wynik jest więcej niż zadowalający.
Dystorsji praktycznie nie widać; no może troszeczkę falistej przy krótkich ogniskowych. Powinno to mocno dziwić, bo w takich zoomach dystorsji nigdy nie brakuje: w dole napotyka się silną „beczkę”, a w górze nieco słabszą „poduszkę”. A w tym Sony nic? Pierwszym sygnałem, że to jakaś sztuczka, jest wyszarzona, zablokowana w pozycji Auto korekcja dystorsji w menu. Teraz wystarczy już tylko otworzyć RAWa w jakiejś niezależnej wywoływarce i dystorsja prezentuje się w pełnej krasie. No, jest na co popatrzeć! „Beczka” dla 24 mm zniekształca linie biegnące przy brzegach kadru aż o 6,5 %, a dla 240 mm widzimy 2,5-procentową „poduszkę”. Pomiędzy nimi mamy oczywiście stopniowe osłabianie się dystorsji beczkowatej, a później jej zamianę w coraz to silniejszą poduszkowatą. Wynik w samym dole zooma trudno nazwać inaczej niż tragicznym, ale czy rzeczywiście musimy się tym przejmować? Korekcja „beczki” nie wpłynęła jakoś negatywnie na ostrość brzegów kadru, kąt widzenia po korekcji odpowiada temu, czego powinniśmy się spodziewać po ogniskowej 24 mm, więc o co chodzi? Właściwie o nic, bo to przecież gotowe zdjęcia powinny decydować o ocenie pracy obiektywu, a nie surowy zrzut z matrycy. Niemniej jest jedno ale – spójrzcie na zdjęcie poniżej.
Przy zdjęciach pod światło ten obiektyw zachowuje się nierówno. Krótkie ogniskowe nie dają podstaw do narzekań. Przy słońcu w kadrze blików przeważnie nie ma nawet śladu, a jeśli już się pojawiają, to pojedyncze i ledwo widoczne. Kontrast pozostaje świetny. Leciutki jego spadek zauważamy gdy źródło ostrego światła mamy tuż poza polem widzenia, ale naprawdę nie mamy czym się przejmować. To w odróżnieniu od dłuższych ogniskowych, tak od 100 mm w górę. Jakiekolwiek mocne światło padające na przednią soczewkę, powoduje znaczące zaświetlenia. W takich sytuacjach koniecznie musimy dodatkowo osłaniać przód obiektywu. Inaczej efekty zdjęciowe będą marne.
I jeszcze jedna sprawa: stabilizacja OSS. Nie miałem pod ręką żadnego bezlusterkowca Sony z niestabilizowaną matrycą, więc test dotyczył wyłącznie wspólnych działań stabilizacji w obiektywie oraz stabilizacji w A7 II. Współpraca ta obejmuje korygowanie drgań w pięciu stopniach swobody. Obiektyw zajmuje się drganiami kątowymi wokół osi pionowej i poprzecznej, natomiast aparat drganiami liniowymi wzdłuż tych osi oraz kątowymi wokół osi zgodnej z osią obiektywu. Rysunki prezentujące obowiązki obu systemów redukcji drgań znajdziecie w moim teście Sony A7 II – LINK. Efekty? Przyzwoite, więcej niż dobre, ale bez żadnej rewelacji. Skuteczność wynosi 3-3,5 działki czasu, a wynik ten uzyskałem korzystając z migawki mechanicznej aparatu. Przyszło mi do głowy, że użycie elektronicznej pierwszej kurtyny poprawi wyniki, ale nic z tego. Ba, w takiej konfiguracji zdarzały się też spadki skuteczności do 2,5 działki. Trochę dziwne, ale powtórzone testy potwierdziły takie właśnie wyniki. Przyznam, że spodziewałem się skuteczności na poziomie 4 działek, ale i tak nie mam podstaw do narzekań.
I jak wam się ten obiektyw spodobał? Mnie nie zachwycił, ale też po superzoomie zachwycających właściwości wcale się nie spodziewałem. Cieszę się jednak, że nie miał żadnych wpadek na polu ostrości, bo takich trochę się obawiałem. Lecz widać, że koszty tej ostrości obrazu przeniesiono do innych obszarów. Silne i ostre winietowanie na krańcach zooma przy otwartej przysłonie, to jedno. Dwa, to potężna (choć skutecznie korygowana) dystorsja przy 24 mm. Trzy, to zachowanie się pod światło przy dłuższych ogniskowych. W sumie nic, czego nie należałoby się spodziewać po uniwersalnym, wakacyjnym zoomie z baaardzo ciekawym zakresem. To właśnie ta uniwersalność w połączeniu z wysoką szczegółowością obrazu skłaniają mnie do zdecydowanej rekomendacji i polecenia tego obiektywu. Zresztą czy w pełnej klatce bezlusterkowych Sony mamy jakiś wybór? Nie mamy, ale też tego 24-240 mm nie powinniśmy traktować powiedzeniem „jak się nie ma co się lubi…”, bo to naprawdę całkiem przyzwoite szkiełko. Niestety cena też jest „przyzwoita”: 4200 zł. Może do następnych wakacji trochę spadnie?
Podoba mi się:
- bardzo uniwersalny zakres ogniskowych
- wysoka ostrość zdjęć
Nie podoba mi się:
- zachowanie pod światło (dłuższe ogniskowe)
- winietowanie przy otwartej przysłonie (skrajne ogniskowe)
- wygląd nieostrości
Na moim blogu ostatnio opublikowałem także:
Zapraszam serdecznie!