Tamron SP 70‑200 mm f/2.8 Di VC USD G2 – obiecanki, wcale nie cacanki! [test]
Nie cacanki – po pierwsze dlatego, że skoro obiecałem go przetestować, to testuję. Nie cacanki – po drugie stąd, że już z pierwszych wykonanych podczas testu zdjęciach wynika wysoka klasa tego Tamrona. Poprzednik, w nazwie różniący się jedynie brakiem „G2” był bardzo dobrym zoomem. Nie idealnym, miejscami ustępującym topowemu Canonowi 70-200/2.8L IS II, z którym go porównywałem dwa miesiące temu, ale i tak miło mnie zaskoczył. Po drugiej generacji oczywiście spodziewam się jeszcze lepszych wyników. Tym razem nie jest to test porównawczy, ale żeby „Giedwójce” nie było nudno samej, dodałem jej do towarzystwa dwa firmowe telekonwertery.
Telekonwertery to trochę taki cukierek na pocieszenie dla długiego Tamrona. Pierwotnie planowałem test porównawczy G2 i Nikkora 70-200 mm f/2.8 w najnowszej wersji FL. Pierwsze oceny efektów jego pracy są entuzjastyczne, więc byłby dla Tamrona świetnym odniesieniem. Niestety, Nikon Polska nadal nie dysponuje egzemplarzem testowym. Niby ma sztukę "prezentacyjno-targową”, ale nie udostępnia jej do testów. Może to jakiś przedprodukcyjny, niedorobiony egzemplarz, a może tylko – co podejrzewam – jest on tak zajęty na pokazach, wystawach i szkoleniach, że nie może wyrwać się choćby na kilka dni do roboty testowej. Nic to, trzymam rękę na pulsie i wydobędę od nich tego Nikkora na pewno.
Drugim pocieszeniem – już dla mnie – jest fakt, że jako pierwszy w Polsce publikuję test Tamrona SP 70-200 mm f/2.8 Di VC USD G2. Tym, którzy nie czytali mojego testu wersji "G1”, szczerze polecam zajrzenie tam. Tak jak i tamten, tak i ten test przeprowadziłem na Canonie EOS 5D III, więc łatwo porównać wyniki.
Od razu napiszę, co mi się w pierwszej wersji nie podobało. No dobra, podobało mniej niż powinno. Z kwestii konstrukcyjnych brak limitera odległości, a z jakościowych zmniejszona ostrość (bo nawet nie rozdzielczość) przy najdłuższych ogniskowych.
A co zmieniono w G2 jednoznacznie na plus? Sporo. Obudowa jest metalowa w większej części niż w „G1”. Tam plastik królował od przodu aż do członu ze skalą odległości włącznie. Tu, w G2, ów człon jest metalowy. Zabezpieczeniem przed wodą i pyłem jest już nie tylko uszczelka przy bagnecie, ale też osiem kolejnych: przy pierścieniach, wokół „panelu sterowniczego”, przy przedniej soczewce oraz pomiędzy poszczególnymi członami obudowy. Ale tu znowu zgrzyt, no - zgrzycik. W nieuszczelnionym „G1” pierścień zooma stawiał wyraźnie mniejszy opór. Czuję, że opór w G2 nie pochodzi z mechanizmu zmiany ogniskowej, a „położony jest płytko”, czyli w uszczelnieniach. Jest on zauważalnie większy i mniej równy, gdy już zmieniamy ogniskową, ale głównie w momencie, gdy rozpoczynamy tę operację. Mówiąc wprost: opór statyczny tego pierścienia mógłby być mniejszy. Całe szczęście, pierścień ręcznego ostrzenia nie sprawia takich kłopotów.
Osłona przeciwsłoneczna jest węższa i zgrabniejsza niż w pierwszej wersji. Ta z „G1” wyraźnie pachniała dawnym Tamronem, teraz mamy styl zapoczątkowany dwa lata temu przez stałki 45/1.8 i 35/1.8. Styl obiektywu jest zdecydowanie minimalistyczny, zarówno z powodu kształtów, jak i barw: zero kolorów – czerń, biel i srebrzysty pas przy bagnecie. Ów minimalizm bardzo mi pasuje, a przeszkadza tylko w jednym aspekcie: mikroskopijnego i słabo widocznego znacznika do zgrywania położenia obiektywu przy mocowaniu go do aparatu. Dawny czerwony pasek był znacznie bardziej pomocny.
Panel sterowniczy prezentuje się bogato. Konstruktorzy obiektywu zdecydowali się zgrupować trzy suwaczki blisko siebie, by łatwo sięgać do nich kciukiem, a dalej odsunąć tylko limiter. Ja bym wolał podzielić je inaczej, po dwa, odsuwając od siebie przełączniki stabilizacji i autofokusa. Z początku wydawało mi się, że te suwaczki będą gorzej wyczuwalne niż te kanciaste z „G1”. Ale nie, choć głębiej schowane w swoich gniazdach, mają one ostrzej zarysowane krawędzie i okazują się „bardziej wyraziste” niż tamte. Szkoda tylko, że limiterowi poskąpiono opcji pracy wyłącznie przy małych odległościach 0,95 m – 3 m.
Pierwszy z lewej, to przełącznik trybów tamronowskiej stabilizacji obrazu VC. Domyślałem się, że „1” to tryb standardowy, a dwa pozostałe służą do panningu w poziomie i w pionie. Całe szczęście, zajrzałem do instrukcji obsługi obiektywu, co nieczęsto mi się zdarza. A tam niespodzianka: do panningu służy tryb „2”, natomiast „trójka” to tryb, w którym priorytetem jest jak najskuteczniejsza stabilizacja obrazu w momencie wykonywania zdjęcia. Dla osiągnięcia tej podwyższonej skuteczności, redukcja drgań nie działa podczas kadrowania. Trochę mi się nie spodobała ta konieczność wybierania pomiędzy komfortowym kadrowaniem, a wysoką skutecznością VC. Całe szczęście, obawy okazały się płonne, gdyż w obu tych trybach stabilizacja – w moich rękach – działa równie dobrze. No, nie tyle dobrze, co rewelacyjnie. Po pierwsze – rzadka sytuacja – całkowicie spełnia obiecanki konstruktorów. Ale ważniejsze jest to drugie, że w obiecankach mowa o skuteczności na poziomie 5 działek czasu. I te 5 działek naprawdę wychodzi w teście! To jedyny przypadek, jaki mi się zdarzył, a „kilka” stabilizowanych obiektywów już w życiu przetestowałem. Ten Tamron jest pierwszym wymiennym obiektywem osiągającym tak wysoką skuteczność stabilizacji, choć przyznam, że identyczny wynik przytrafił się rok temu kompaktowi: Panasonicowemu Lumixowi TZ100. LINK do jego testu.
By zakończyć kwestie zewnętrza obiektywu i płynnie przejść do jego wnętrza, wspomnę o fluorowej powłoce na przedniej soczewce, utrudniającej osadzanie się zabrudzeń i ułatwiającej jej czyszczenie. Soczewkę tę otacza gwint mocowania filtrów, o typowej dla tego typu obiektywów średnicy 77 mm.
No dobra, optyka. Na pierwszy rzut oka bez zmian: te same 23 soczewki w 17 grupach. Różnice zauważamy po przyjrzeniu się schematowi układu optycznego. W drugim członie „zwykła” soczewka została zastąpiona niskodyspersyjną LD, a w tylnym dostrzec można inne niż w „G1” kształty dwóch soczewek. Zmiany nie są więc rewolucyjne, niemniej widoczne. Dla porządku wspomnę, że soczewek ze szkła o niskiej dyspersji jest sześć, w tym pięć LD (Low Dispersion) i jedna XLD (eXtra Low Dispersion).
Elektromagnetyczny mechanizm sterowania przysłoną trafił nie tylko do wersji obiektywu z mocowaniem canonowskim, ale też do nikonowskiej. To, na razie, jedyne produkowane wersje zooma. Sony A? Na razie ani widu, ani słychu.
Obiektyw oczywiście współpracuje z TAP-in Console.
Chyba nie muszę o tym pisać, ale na wszelki wypadek: ogniskowanie i zoomowanie oczywiście odbywają się wewnętrznie.
Do napędu autofokusa USD nie mam uwag. Działa szybko, bez opóźnień, choć nie jest tak cichy jak canonowski USM. Ten plus, że słychać, jak działa. Nie miałem żadnych problemów ze skalibrowaniem AF w dwóch aparatach, na których obiektyw pracował podczas testu, a wymagane korekty były niewielkie.
Problem z ogniskowaniem był inny. No, nie tyle z samym ustawianiem ostrości, a jego skutkami. Chodzi o focus breathing, bardzo wyraźny przy najdłuższej ogniskowej. Przejście ostrością z ∞ na 0,95 m powoduje skrócenie ogniskowej o ok. 20%. Sporo! Dla 135 mm efekty nie są już tak spektakularne, a dla 70 mm praktycznie niewidoczne. Na pocieszenie dodam, że rzeczywista maksymalna skala odwzorowania wynosi 1:5,5 (0,18×), czyli więcej niż oficjalnie deklarowana 1:6,1 (0,16×).
Tamron 70-200mm f/2.8 G2 waży niemal dokładnie półtora kilograma - kilka deko więcej niż deklaruje producent i symbolicznie więcej niż poprzednik. By, nie zwiększając ciężaru, móc więcej metalu wrzucić w obudowę, w mądry sposób odchudzono pierścień mocowania statywowego. Na zdjęciu widzimy go po lewej, podczas gdy po prawej stoi pierścień z pierwszej wersji obiektywu. Ten nowy jest nierozłączalny, więc może być delikatniejszy. W efekcie jest też lżejszy od pierścienia z „G1” aż o 40%.
Doszliśmy do telekonwerterów. Możliwością ich dołączenia druga wersja tamronowskiego 70-200/2.8 VC różni się od pierwszej. Do czasu premiery G2, konwertery 1,4× i 2× mogły współpracować wyłącznie z zoomem 150-600 mm f/5-6.3 – i też tylko z drugim jego wcieleniem. Oba telekonwertery są porządnymi konstrukcjami: w pełni metalowa obudowa, uszczelnione oba końce oraz gniazda suwaczków blokad mocowania bagnetowego. Wnętrza też zaprojektowano na bogato: 6 soczewek w TC-X14 oraz 9 w TC-X20 – tu nawet jedna niskodyspersyjna. Trochę biedniej z mocowaniami: dostępne jest jedynie canonowskie i nikonowskie, pomimo że zoom 150-600 mm występuje także z bagnetem Sony A.
Ceny wysokie, równe sugerowanym przez dystrybutora: 1800 zł za TC-X14, 2000 zł za TC-X20. Na pocieszenie dodam, że oba konwertery produkowane są w Japonii. To w odróżnieniu od 70-200 G2, wytwarzanego w Chinach. Pierwsza wersja była z pochodzenia japońska. W każdym razie egzemplarze z początku produkcji. I może ze środka, bo już w ostatniej fazie obiektyw produkowany był w Chinach. Dla odmiany, osłona przeciwsłoneczna nowej wersji jest Filipinką, podczas gdy poprzedniej była Japonką. I to nawet wówczas, gdy sam obiektyw był Chińczykiem. Nie udało mi się doczytać, skąd pochodzą pierścienie mocowania statywowego. Tak czy inaczej, azjatycka międzynarodówka pełną gębą.
Skoro już wspomniałem o cenach telekonwerterów, nie od rzeczy będzie podać cenę obiektywu. Kosztuje on ok. 6200 zł i jest to zarówno cena sugerowana przez dystrybutora jak i sklepowa. Cóż, prawo nowości. Ale liczyć należy, że gdy wzrośnie popyt, ceny zooma na półkach spadną. Czy te 6200 to dużo? Z jednej strony nie, gdyż schodzący z rynku poprzednik kosztuje zaledwie 20% mniej. Niektórzy jednak narzekają na cenę G2, bo „przecież za 1000 zł mniej można kupić Canona”. Racja, tyle że niestabilizowanego, no i – co tu kryć – ustępującego jakością obrazu. Ech, wygadałem się! Ale już „IS II” jest od Tamrona G2 o ponad 2000 zł droższy. U nikoniarzy jeszcze drożej: 70-200/2.8 VRII kosztuje niemal 9000 zł, a najnowszy „FL” dobrze ponad 12000 zł! Czuję, że nowych Tamronów z bagnetem F będzie sprzedawało się znaczenie więcej niż z EF.
Czas na wyniki testów. No, jest dobrze. Wręcz bardzo dobrze. Szczegółowość zdjęć z samego obiektywu, czyli bez telekonwertera, zasługuje na piątkę. Co ważne i rzadkie: wygląda na to, że zoom ten został zoptymalizowany pod kątem najdłuższej ogniskowej. Znacząca większość konstrukcji 70-200/2.8 ma zwyczaj kuleć w samej górze zakresu, przy otwartej przysłonie, nawet gdy w dole i w środku sprawy mają się świetnie. A u Tamrona G2 nie. A nawet odwrotnie: brzegi klatki dla 70 mm wykazują większe różnice w stosunku do centrum, niż ma to miejsce dla 200 mm. Żeby nie było, środek kadru przy 200 mm prezentuje się wspaniale. Przy tym uspokajam: owe gorsze brzegi w dole zakresu zooma, to nie żadna tragedia, a po prostu wynik „dobry”, a nie „bardzo dobry”. Dodatkowo, przymknięcie przysłony do f/4 likwiduje problem. Przy średnich i długich ogniskowych szczegółowość jest praktycznie równa w całym kadrze już od pełnej dziury.
Aberracje chromatyczne? Teoretycznie są. Wyłącznie przy 200 mm, a i to pod warunkiem, że ktoś koniecznie chce je wypatrzyć. Ale dla porządku napiszę, że przy otwartej przysłonie widać ślady osiowej AC, a po przymknięciu, bocznej. Ślady na tyle mało widoczne, że mi nie przyszłoby do głowy usuwać je ze zdjęć.
Dystorsja? Jest, bez dwóch zdań. Trochę „beczki” w dole zooma i nieco mniej „poduszki” w górze. Przy reporterskich zastosowaniach przeszkadzać na pewno nie będzie. Zmierzone w teście studyjnym zniekształcenia na krańcach zakresu zooma osiągnęły identyczne wartości 1%. Dystorsja poduszkowata dla 200 mm wykazywała klasyczny charakter, natomiast „beczka” dla 70 mm była nieco wąsowata. Konkretnie: zniekształcała proste linie praktycznie wyłącznie w środku długości boku kadru, a przy rogach prawie wcale. Jednak nie przechodziła tam w „poduszkę”. Przy dużych odległościach fotografowania dystorsja beczkowata odzyskuje klasyczny charakter, choć jednocześnie wydaje się nieco silniejsza niż ten 1% zmierzony w teście studyjnym.
Winietowanie? Też jest, i to znacznie wyraźniejsze niż dystorsja. Tej wady obrazu nie można nie zauważyć – w każdym razie, przy mocniej otwartej przysłonie i przy sprzyjających okolicznościach, czyli równomiernej jasności kadru w okolicach jego rogów. W efekcie tego, czasem widać ją wyraźnie, czasem dopiero gdy jej szukamy, a bywa, że nie dostrzeżemy jej bez obejrzenia zdjęcia wykonanego przy otwartej i mocno przymkniętej przysłonie. By ocenić jej intensywność, obejrzyjcie zdjęcia, które prezentuję w dalszej części artykułu.
Pod światło Tamron 70-200/2.8 G2 pracuje całkiem przyzwoicie. Aż tyle i tylko tyle. Kilka blików znajdziemy na zdjęciach ze słońcem w kadrze, ale by były dobrze widoczne, przysłona powinna być przymknięta, a i jasność kadru w miejscu potencjalnej lokalizacji blików nie może być zbyt mała, ani zbyt duża. W sumie, blikom łatwo nie jest. Ale czasami jakieś się przemkną przez przeciwodblaskowe warstwy na soczewkach tego Tamrona.
Na plastykę obrazu, w tym jego nieostrości, nie narzekam. Co prawda testowany G2 nie reprezentuje pod tym względem poziomu Sigmy 50-100/1.8 (LINK do testu), ale też nie był projektowany tak „portretowo” jak ona. Sporo zależy od odległości tła i dobranej przysłony. Czasem różnica jednej działki decyduje o tym czy nieostrości są łagodne i „budyniowe”, czy też „nerwowe”. W dalszej części artykułu prezentuję zdjęcia, na których będzie można ocenić plastykę.
Lecz wcześniej dwa słowa o współpracy tego Tamrona z firmowymi konwerterami. Gdybym oceniał ją wyłącznie po efektach testu studyjnego, nie byłbym zachwycony. Wyszłoby bowiem jak zwykle, czyli średnio. Z TC-X14 jeszcze przyzwoicie, z TC-X20 wyraźnie gorzej. Bez tragedii, ale zaledwie dostatecznie. Jednak kto pracuje z telekonwerterami w studio? Dlatego zabrałem je w plener, a tam pokazały one zupełnie inne twarze. Spodobał mi się zwłaszcza ten dwukrotny, lepiej pracujący na brzegach kadru. Przeważnie, przy współpracy telekonwerterów z zoomami, to te o mniejszej krotności dają lepsze wyniki, ale czasami jest właśnie tak jak tu. Niby na brzegach klatki pojawiało się trochę aberracji chromatycznej, ale szczegółowość wyglądała nieźle. Środek kadru bez zarzutu już przy pełnej dziurze, czyli f/5.6. Całość prezentowała się jeszcze lepiej po przymknięciu o działkę, lecz już f/11 oznaczało wejście w strefę działania dyfrakcji i pogorszenie szczegółowości. To zresztą zasada obowiązująca nie tylko przy pracy z telekonwerterem 2×, a także z 1,4× oraz „gołym” obiektywem.
Wybrałem się też na warszawskie Okęcie, by sprawdzić jak nowy Tamron sprawdzi się w spotterce. Światła nie było, ale co tam! Uznałem, że 400 mm może być zbyt krótkie, więc zamiast EOSa 5D III użyłem 70D. Kąt widzenia odpowiadający małoobrazkowej ogniskowej 640 mm bardzo mi się spodobał. Zwłaszcza, że świetnie pasował do zdjęć startujących niezbyt dużych samolotów, jak choćby Embraera z pierwszego kadru. Jednak już Dreamliner stwarzał problemy. Bo nie dość, że większy, to jeszcze poderwał się był znacznie bliżej końca pasa. Po pierwsze dlatego, że startował z dość krótkiego „29”, po drugie dźwigał paliwo, które miało mu starczyć aż do Los Angeles. W efekcie musiałem ostro zjechać zoomem w dół, kończąc na 178 mm, czyli niecałych 90 mm na skali obiektywu. Ale jednak zooma starczyło, czyli kombinacja z dwukrotnym konwerterem i lustrzanką APSC okazała się trafiona. W każdym razie na Okęciu. Wbrew spotterskim zasadom publikuję pełne klatki.
Poniżej, w galerii, publikuję ze dwa tuziny zdjęć plenerowych. Wszystkie z deklarowaną ogniskową poniżej 200 mm wykonane były bez telekonwertera, w zakresie 200-280 mm z TC-X14, a powyżej 280 mm oczywiście z TC-X20.
Bez dwóch zdań spodobał mi się ten obiektyw. Wiedziałem, że go polubię już po obejrzeniu pierwszych zdjęć, które nim wykonałem, a im głębiej w test, tym wcale nie było gorzej. Szczegółowość obrazu bez zarzutu, cieszy zwłaszcza jej „optymalizacja pod 200 mm”. Aberracji tyle co nic, dystorsja nie wadzi, pod światło całkiem nieźle i tylko winietowanie może czasami być zbyt widoczne. A, jeszcze ten focus breathing – mnie jednak on nie przeszkadza. Współpraca z konwerterem 1,4× wypadła tak sobie, ale już – trochę niespodziewanie – TC-X20 okazał się użytecznym towarzyszem. Jedyny mocniejszy zarzut mam do wygody użytkowania obiektywu, a konkretnie do zbyt dużego oporu pierścienia zooma.
Czy polecam tego Tamrona? Jasne, że tak!
- Brak
- Brak
Ostatnio na blogu opublikowałem także: