TEST: Canon EF‑S 10‑18 mm f/4.5-5.6 IS STM – miła niespodzianka!
Dla kogo jak dla kogo ta niespodzianka. Wstyd mi, bo sam „zauważyłem” ten obiektyw dopiero gdy znajomy zaczął przy mnie piać hymny pochwalne na jego cześć. Wcześniej jedynie zanotowałem obecność na rynku takiego szkła i odłożyłem je na półkę niepamięci. Co więcej, gdy ktoś mnie pytał o budżetowy lustrzankowy zestaw do zdjęć krajobrazu lub wnętrz, co i raz zalecałem zakup używanej, nieprodukowanej już Sigmy 10-20 mm f/4-5.6. Bo jaki jeszcze superszerokokątny zoom można kupić za mniej niż 1000 zł? Okazało się, że można, i to nie używany, a nowy. Właśnie ten Canon 10-18 mm, który stoi sobie na sklepowych półkach w towarzystwie ceny 900 zł.
Oceniając wygodę obsługi tego zooma nie mogę się do niczego przyczepić. Oczywiście, wolałbym ponarzekać na brak skali odległości, ale przypominam sobie cenę obiektywu… Pierścień ostrości obraca się z bezpłciowym oporem, ale jednak z oporem. Nie jest to absolutny luz jak najprostszych zoomach. Za to pierścień zooma prezentuje znacznie wyższy komfort obsługi. Niby czuć, że w środku plastik na plastiku i plastikiem pogania. Ale też opór przy obrocie jest nieduży, płynny i równiutki w całym zakresie ogniskowych. Nie ma najmniejszych problemów z precyzyjną, drobną korektą kąta widzenia. Przyznać jednak muszę, że uzyskanie tego wszystkiego nie było skomplikowanym zadaniem. To przecież zoom o krotności zaledwie 1,8. Dzięki temu przedni człon porusza się osiowo w zakresie zaledwie czterech milimetrów. Ciut wysuwa się dla skrajnych ogniskowych, a chowa najgłębiej w obudowie przy 14 mm.
Stabilizacja obiektywu ma oficjalnie skuteczność 4 działek czasu. W moim teście wartość ta praktycznie potwierdziła się. Praktycznie, gdyż owe cztery działki stabilizacja zapewniała przy tych rozsądnych czasach naświetlania. Gdy przy ogniskowej 18 mm próbowałem z ręki naświetlać 1 s, czy 2 s, system Image Stabilization teoretycznie nie miał szans uzyskać sensowych rezultatów. Ale i tak „produkował” skuteczność 3 działek. Wynik całkiem do rzeczy. Te jedno- i dwusekundowe ekspozycje brzmią trochę od rzeczy, ale i takich trzeba użyć przy krótkich ogniskowych i procedurze testowej wymagającej przekroczenia zasady odwrotności ogniskowej o 6 działek. Jedna ważna uwaga: testowym korpusem był EOS 200D. To lekki aparat, a do tego dość mocno trzepiący lustrem i dający wyjątkowo dużo poruszonych zdjęć, gdy bez stabilizacji fotografowałem pozornie „bezpiecznymi” czasami. Stąd jeśli chcemy go kupić, zadbajmy też o stabilizowaną optykę.
Teraz najważniejsze: zdjęcia jak wysokiej jakości da się wyciągnąć z zooma o tak niskiej cenie? Czy zachwyty mojego znajomego są w pełni uzasadnione, czy może nie całkiem? Gorszego scenariusza nie przewidywałem i tu nie byłem w błędzie. Ale co do zachwytów…
Tych nie potwierdzam, ale ogólnie rzecz biorąc, nie jest źle. Pierwsza ważna sprawa: szczegółowość obrazu przy otwartej przysłonie nie woła o pomstę do nieba. A to istotna różnica na plus w stosunku do części tanich zoomów szerokokątnych. Nie to, żeby od razu rewelacja, o nie!, ale z pełnej dziury da się korzystać. Zwłaszcza przy dłuższych ogniskowych. Przy krótkich i średnich już mniej, ale tu „bolą” tylko najbliższe okolice rogów klatki. Wolałbym, by przymykanie przysłony mocniej pomagało, ale na to nie bardzo możemy liczyć. Jest lepiej, dla całego zakresu ogniskowych i dla całej powierzchni kadru widać poprawę sytuacji, ale tylko nieznaczną. Jednak jest jeden stały parametr: przysłona f/8, przy której uzyskujemy maksimum szczegółowości dla każdej ogniskowej i w każdym punkcie kadru. Działka mocniej, czyli f/11 już skutkuje „dyfrakcyjnym” spadkiem rozdzielczości. Niedużym i zdecydowanie do przełknięcia jeśli trzeba powiększyć głębię ostrości.
Dystorsja to wyłącznie wyraźna „beczka” w dole zooma, słabnąca wraz z wydłużaniem ogniskowej aż do zera przy 18 mm. W miarę sensownie likwidowała ją funkcja korekcji wbudowana w testowego EOSa 200D.
Równie widoczne jest winietowanie. Ono nie ogranicza obszaru swego występowania do krótkich ogniskowych, a rozciąga się na cały ich zakres. I przy otwartej przysłonie jest silne – może nie bardzo, ale jednak. Choć trochę oszukuję pisząc, że winietowanie jest dobrze widoczne. Widać je wyraźnie, gdy porównamy zdjęcia wykonane przy przysłonie otwartej i przymkniętej o działkę albo dwie. Ale patrząc na wiele zdjęć wykonanych pełną dziurą, ściemnienie peryferii kadru wręcz może umknąć obserwacji. To stąd, że winietowanie jest bardzo łagodne, czyli spadek jasności obrazu w kierunku naroży klatki odbywa się płynnie.
Przysłona f/8 znowu okazuje się złotym środkiem - tym razem w klasycznej metodzie usuwania winietowania. Metoda nieklasyczna, to korekcja wbudowana w canonowskie lustrzanki. Jest ona równie skuteczna.
Owo cyfrowe poprawianie obrazu jest jedyną metodą pozbycia się bocznej aberracji chromatycznej. Występuje ona w sporej dawce w całym zakresie ogniskowych i przysłon. Korekcja EOSa 200D działała skutecznie i bezśladowo.
Co tam jeszcze może przeszkadzać? Bliki przy zdjęciach pod ostre światło. Jednak pod tym względem EF-S 10-18 mm pracuje dość specyficznie. Niestraszne mu boczne światło spoza kadru, nie boi się też sytuacji gdy słońce umieścimy w rogu klatki. Natomiast bardzo nie lubi, gdy świeci mu ono prosto w mordkę. O, wówczas potrafi stworzyć jeden, a gdy jest bardzo niezadowolony, to i kilka wyraźnych blików. Jednak stosunkowo łatwo temu problemowi zaradzić. Może nie zawsze całkowicie, ale często w znacznym stopniu. Wystarczy nieznaczna zmiana kierunku fotografowania.
Na koniec dorzucam galerię z kilkoma zdjęciami wykonanymi podczas testu. Jeśli nie napisałem inaczej, wszystko to JPEGi prosto z aparatu, wykonane przy czułości ISO 100, bez korekcji wad optycznych.
Rewelacji jakościowej więc nie ma, lecz rewelacja w konkurencji value for money jak najbardziej tak. Canonowi udało się zaprojektować i wyprodukować tani, całkiem przyzwoity zoom UWA i chwała mu za to. Na początku artykułu wspomniałem o dwóch zastosowaniach takiego szkła: do zdjęć wnętrz i krajobrazów. Jest jeszcze jedno, trochę pokrewne. Mam na myśli uzupełnianie od dołu podróżniczo-spacerowych superzoomów. One niemal zawsze zaczynają się od 18 mm, co w przypadku Canona oznacza niezbyt szerokie „małoobrazkowe” 29 mm. Na górską wycieczkę może wystarczy, ale gdy wpadniemy do jakiegoś miasta i zacznie się fotografowanie architektury… no właśnie. Jeśli komuś potrzebna wyższa jasność, wspomoże się którymś z Samyangów: 10 mm f/2.8, czy – mniej prawdopodobne – pełnoklatkowym 14 mm f/2.8. Jednak to obiektywy droższe, większe i cięższe. Ja bym brał tego 10-18…
- cena
- rozsądna jakoś obrazu
- cichutki, szybki autofokus
- szczegółowość obrazu w rogach zdjęć w dole zooma
Ostatnio na blogu opublikowałem także: