Uliczne rozmowy: Ania Kłosek
Ania Kłosek kocha barokowe malarstwo i fotografię uliczną. Jej nazwisko na pewno nie jest wam obce i kojarzycie je z takich konkursów, jak Grand Press Photo. Na co dzień zajmuje się nie tylko streetem, ale również fotografią dokumentalną. Oto jej świat.
30.04.2019 | aktual.: 26.07.2022 15:50
Tymon Markowski: W swoim portfolio eksponujesz przede wszystkim Londyn i Nowy Jork. Co cię pociąga w tych dwóch miastach, tak zupełnie od siebie różnych? I skąd od jakiegoś czasu twoje zamiłowanie do fotografowania Ukrainy?
Ania Kłosek: Czemu Londyn i Nowy Jork? Może cię rozczaruję, ale nie kryje się za tym żadna wyszukana koncepcja czy ideologia, prócz szczerej uciechy ze streetowych kadrów. Po prostu - fotografuję w miejscach, w których akurat przebywam. Czy to Londyn, czy Lwów - biorę aparat i idę robić zdjęcia. Każdego dnia. Wyjątkiem jest jedynie Warszawa. Gdy wracam, odpoczywam, odkładam sprzęt na bok i pracuję nad przywiezionym materiałem. Na ulicę wychodzę rzadziej.
Londyn i Nowy Jork są bardzo łaskawe fotograficznie. Oba miasta są ucztą i frajdą dla fotografa. Wyjazd do Nowego Jorku był przygodą i ciekawym doświadczeniem ze względu na intensywność życia ulicznego i swoją niezwykłą różnorodność. Tam, w przestrzeni jednego miasta, można odnaleźć zupełnie różne, nawet skrajne estetyki - od tętniącego życiem Soho, przez obsianą biurowcami i garniturami Financial District, po powiew orientu w chińskiej dzielnicy. To na pewno stymuluje i zachęca do pracy. W podobny sposób kusi Londyn, w którym często fotografuję.
Z Ukrainą jest trochę inaczej. Moja relacja z nią to nie tylko kadry, bo jej estetyka przemawia do mnie na wielu płaszczyznach, także tych bardziej osobistych. Bywałam tu będąc jeszcze dzieckiem. Potem, pierwszy raz od rozpadu Związku Radzieckiego, przyjechałam za wschodnią granicę w 2009 i zaczęłam wsiąkać.
Ciekawi mnie to, jak te dwadzieścia-kilka lat zmieniły kraj i jednocześnie to, co się w nim właśnie nie zmieniło. Jest trochę tak, że szukam własnych wspomnień, odnośników do tego, co już poznałam, czyli poniekąd też tego, co wciąż tkwi w komunistycznym Sojuzie. ZSRR był bardzo malowniczy, wizualnie pociągający. Lubię te stare Łady, które jeżdżą po ukraińskich ulicach czy ludowość i przywiązanie do tradycji, w których Ukraina jest dużo bardziej zakorzeniona niż Polska.
Wyprawy tu są istną podróżą w czasie, szacuje je na 30 lat wstecz. Od tylu lat Ukraina przechodzi bardzo powolną post-komunistyczną transformację. Niestety to, czego tu doświadczam i co widzę, nie napawa optymizmem. Odnoszę wrażenie, że poziom życia bardzo się obniżył. Mówię o klasie robotniczej, z którą przede wszystkim mam tu kontakt. Dawniej dostępność produktów była ograniczona, ale każdy miał po kilka kopiejek pochowanych po kieszeniach. Teraz mają tyle, że związanie końca z końcem jest po prostu niemożliwe. Jak babcia, którą ostatnio odwiedziłam i która żywi się zupą na kartoflu...
Wracam tu nieustannie i bardzo dużo fotografuję, pracując nad kilkoma projektami opowiadającymi o tym kraju.
Na gali Grand Press Photo 2017 odbierałaś nagrodę za zdjęcie w kategorii "życie codzienne”. To chyba najtrafniejsza kategoria dla fotografa ulicznego, który zaczyna w bardziej reporterski sposób dokumentować świat. Czy właśnie obserwujemy u ciebie takie przejście? Czujesz potrzebę podejmowania bardziej reportażowych tematów? I czy to może być droga bez powrotu?
To najtrafniejsza kategoria, zgadzam się. Życie codzienne jest przecież esencją fotografii ulicznej, która to utrwala. Mówiąc inaczej - dokumentuje. Bo czy street nie jest zapisem codzienności? Dodatkowo ten rodzaj fotografowania rządzi się tymi samymi prawami. Nie ma w nim przyzwolenia na sytuacje pozowane, manipulacje czy ingerencję w fazie postprodukcji. Streetowiec jest równocześnie dokumentalistą, czy tego chce, czy nie chce. Nie uważam, żeby jedno musiało wykluczać drugie.
Odpowiadając na twoje kolejne pytanie - nigdzie się nie wybieram i nie przechodzę. Pozostaję w dokumencie, ale poszerzam zakres swojego patrzenia na świat. Zamykanie się w kategoriach, technikach, sposobach oglądania świata jest mało rozwijające. Tym bardziej kategoryczne zamykanie się w tej czy innej estetyce. Ja przede wszystkim chcę się realizować, robiąc dobre zdjęcia.
Masz okazję funkcjonować w dwóch fotograficznych kolektywach, polskim Un-Posed oraz zagranicznym Burn My Eye. Czym dla ciebie jest kolektyw? Czy pomaga w osiągnięciu jakiegoś celu, czy może wręcz przeciwnie – narzuca pewien sposób funkcjonowania i ogranicza twórczość?
Kolektywy są dla mnie częścią życia fotograficznego, żaden z nich nie wpływa na moje poza-kolektywowe zajęcia. Ostatnie lata spędziłam przede wszystkim na realizowaniu własnych projektów - wyjazdach na Ukrainę, jurorowaniu w konkursach, organizowaniu ich.
Obecność innych fotografów, czy szerzej - ludzi związanych z fotografią, może inspirować i mobilizować do działania. W najgorszym przypadku może po prostu na naszą twórczość zupełnie nie wpływać. Nie wyobrażam sobie jednak sytuacji, w której kolektyw fotograficzny, jak by on się nie nazywał, mógłby ograniczać czyjąś twórczość. I jeśli ty nie masz w sobie żadnego fotograficznego celu, to przecież żaden kolektyw ci go nie znajdzie.
Ostatnio często pojawiałaś się, jako członek jury w różnych konkursach fotografii ulicznej na świecie. Czy uważasz, że występowanie jednej osoby na przestrzeni roku w różnych konkursach może nieść za sobą ryzyko powtarzalności wyników? Masz w tej dziedzinie spore doświadczenie - jakie są twoje przemyślenia gdy przychodzi do oceniania pracy innych fotografów ulicznych?
Ryzyko powtarzalności wyników, mówiąc ogólnie, to nie kwestia przestrzeni roku, ale przestrzeni lat. I nie jest to zależne od jurora, a samych autorów, którzy wysyłają te same zdjęcia. Fotografowie, miesiącami czy latami, potrafią przysyłać na festiwale rozsiane po całym świecie te same prace. Często są to takie, które już nagrodzono - czyli po prostu dobre. Jako jurorzy niejednokrotnie stoimy przed takim dylematem - jeszcze raz nagrodzić dobre zdjęcie i narazić się na powtarzalność, czy może to dobre zdjęcie odrzucić?
Uważam, że niepowtarzalność wyborów powinni przede wszystkim gwarantować sami fotografowie, przysyłając w zgłoszeniach różnorodne prace. To jednak, jak pokazuje moje doświadczenie, nie jest oczywiste. Nie wiem, co mogło by tę sytuację zmienić, bo nawet ostatnio pojawiające się zapisy ograniczające to zjawisko na nie wiele się zdają. Organizatorom trudno zweryfikować czy dane zdjęcie było już w finale wcześniejszych konkursów, czy nie. I niestety, nie zawsze można liczyć na uczciwość fotografów w tej materii. Powtarzalność zdjęć na festiwalach streetowych jest chlebem powszednim. I chyba nie da się tego uniknąć.
Co do samych jurorów, to ich w konkursach zawsze jest kilku. Jeśli zdjęcie znajduje się w finale, to znaczy, że musi być wysoko ocenione przez większość z nich, bo finałowe zdjęcia wyłaniane są poprzez sumowanie punktów od nich wszystkich. Taki system uniemożliwia też forsowanie swoich wyborów. Wiadomo jak to jest ze zdjęciami - ocena zawsze jest subiektywna, ale dobre zdjęcie będzie zawsze dobrym zdjęciem. Po prostu. Zresztą, nie wszyscy obejrzą każdą z tych wystaw, więc może to nie szkodzi, że dziewczynkę z różową watą zobaczą mieszkańcy Miami, San Francisco, Rzymu, Triestu, Bang-Koku, Londynu, Brukseli, Dublina i jeszcze kilku innych miast.
Często podróżujesz. Nie tylko robiąc zdjęcia, ale bierzesz również udział w festiwalach. Zapewne odbyłaś dużo interesujących rozmów. Czy ludzie kojarzą fotografię uliczną z Polski, czy to jest może dla nich paradoksalnie bardziej egzotyczny kierunek niż dla nas Tajlandia? Wokół jakich miejsc na świecie tworzą się najmocniejsze ośrodki fotografii ulicznej?
Przez różne ograniczenia, wynikające z niesprzyjającej jej beztroskiemu rozwojowi historii XX wieku (wojna, braki na rynku materiałów światłoczułych w gospodarce niedoborów), polska fotografia uliczna ma uboższą tradycję od tych tworzonych np.: w USA. A to tam podwaliny pod street w nieskrępowany sposób tworzyli Garry Winogrand, Saul Leiter, William Eggleston czy Joel Meyerowitz. Polski fotograf na etacie, co znam z anegdoty od kolegi po fachu, dostawał w czasach PRL-u jedną kliszę na realizację zlecenia, albo czasem i dwóch. Jeśli nie skalkulował wystarczająco dobrze i nie zostawił sobie wolnych klatek na powrót do domu, podpatrzone po drodze, być może niezapomniane kadry przepadały. Po prostu nie było czym robić. W związku z tym street nie rozwijał się u nas tak szybko, jak gdzie indziej - startowaliśmy z zupełnie innego pułapu niż Anglicy czy Amerykanie. To też, między innymi, powody dla których polska fotografia uliczna jako zjawisko czy ruch nie jest mocno zarysowana i kojarzona.
Współcześnie natomiast, nie ma co ukrywać, wciąż nie staliśmy się zagłębiem streetowym pokroju Tajlandii, Indii, czy choćby bliższych Włoch czy Grecji. Do naszej niełatwej historii dochodzi jeszcze specyfika naszego klimatu. Ciepło i słońce, którego w głównych ośrodkach streetowych jest pod dostatkiem, u nas nie ma - od listopada po kwiecień toniemy w różnych odmianach szarości, euforycznie goniąc za każdym promieniem słońca. Nie bez znaczenia jest to, że tam sezon streetowy trwa pełnych 12 miesięcy. Kiedy u nich ulice tętnią życiem każdego dnia w roku i to tak, że czasem trzeba się wręcz od niego oganiać, w Polsce musimy przemierzyć całe miasto w poszukiwaniu jego bardziej zaludnionych części. Oczywiście i u nas powstaje cudowny street, doceniany i nagradzany na międzynarodowych konkursach ale myślę, że nie jest i nie będzie postrzegany, jako "street z Polski”, jako coś charakterystycznego dla naszej narodowości. Dziś coraz mniej ludzi myśli takimi kategoriami tj. charakteryzuje fotografa, określając go poprzez kraj jego pochodzenie. Dyskutujemy przede wszystkim o fotografii jako takiej i wydaje mi się marginalne skąd ta fotografia pochodzi. Może być i z Saneskobaru, byle była dobra.
Dziękuję za rozmowę!
Wywiad pierwotnie ukazał się na stronie Street Photo Poland