Uliczne rozmowy: Bart Różalski

Grafik z wieloletnim doświadczeniem. Na kierunek swoich podróży często wybiera Azję ale i na warszawskich ulicach potrafi znaleźć ciekawe kadry. Śledzi też wykorzystywanie zdjęć ulicznych w branży reklamowej. Poznajcie Barta Różalskiego!

Uliczne rozmowy: Bart Różalski
Źródło zdjęć: © Bart Różalski
Street Photo Poland

04.10.2019 | aktual.: 26.07.2022 15:35

Tymon Markowski: Jakie doświadczenie zdobyłeś przez ponad 20 lat pracy w branży reklamowej? Czy bycie grafikiem przekłada się na twoją twórczość fotograficzną?

Bart Różalski: Karierę grafika rozpocząłem w połowie lat 90-tych. Pracowałem wtedy w małej agencji reklamowej mieszczącej się w Zamku w Poznaniu. Zajmowałem się tam projektami reklam na helmutach, czyli starych niemieckich tramwajach sprowadzonych z Düsseldorfu. Od czasu do czasu jeździłem do zajezdni tramwajowej, gdzie aerografowiec malował cały tramwaj według przygotowanego projektu. Tak, tak, aerografem – nie było jeszcze wówczas wielkoformatowych drukarek, a wymalowanie całego pojazdu zajmowało nawet dwa tygodnie. Dzięki pracy w agencji poznałem też techniki druku i sposoby przygotowywania plików. To była masa roboty - komputery były wolne, pliki duże, a czasu mało. Nie było przecież internetu, a wielkie pliki do separacji barw zapisywało się na pojemnych dyskach magnetooptycznych. Z tym leciało się do naświetlarni, a stamtąd w środku nocy - do drukarni. Trzeba było bardzo dokładnie sprawdzać, czy wszystko jest tip-top, bo nie było czasu na poprawki.

Gdy za piątym razem dostałem się na grafikę na poznańskiej ASP, dzięki doświadczeniu zdobytemu w agencji, bez problemu radziłem sobie z projektami na uczelni. Pomagałem koleżankom i kolegom z roku w obsłudze programów graficznych i ich instalacji - w porównaniu ze mną byli kompletnie zieloni w takich sprawach. Będąc na drugim roku studiów, pracowałem już w dobrej poznańskiej agencji reklamowej, gdzie miałem sporą swobodę w kreacji. Po studiach zajmowałem się różnorodnymi projektami graficznymi, głównie z obszaru brandingu. Projektowałem logotypy i identyfikacje dla firm, przygotowywałem rozmaite projekty graficzne - kampanie reklamowe, broszury, katalogi, bannery wszelkiego formatu, elementy graficzne do filmów reklamowych. Do dziś jestem dumny z logo Poznania, które zaprojektowałem dla ratusza - nadal ma się dobrze w mediach.

Po przeprowadzce do Warszawy zajmowałem się projektowaniem opakowań dla dużych firm w Polsce i na świecie. To była ciekawa i dobrze płatna praca, ale ciężka. Wracałem do domu późno, w zasadzie nie miałem czasu na swoje hobby, więc szybko zrezygnowałem. Bardzo dobrze wspominam też współpracę z LOT-em. Projektowałem dla nich menu pokładowe, wprowadziłem nową typografię, przygotowałem nowe logo z okazji 85-lecia LOT-u, układ siedzeń w samolotach i wiele innych rzeczy. Niektóre z moich projektów nadal można znaleźć choćby w magazynach pokładowych. Okazyjnie projektuję również malunki na samolotach LOT-u. Obecnie siedzę w digitalu, jestem designerem UI/UX w dużej agencji reklamowej.

Fotografią zainteresowałem się jeszcze w szkole podstawowej - towarzyszy mi nie tylko w czasie wolnym, ale również w pracy grafika. Często obrabiam zdjęcia, kadruję je, poprawiam kolory. Jestem też edytorem - muszę odpowiednio złożyć obrazy do projektów, np. folderów, katalogów czy książek. Mam dostęp do ogromnego zasobu zdjęć, biorę udział w sesjach fotograficznych, by podpatrzeć jak to wszystko działa. Ważny dla mnie jest też kontakt z nowoczesnymi technologiami. Po godzinach, kiedy mam wszystkiego dosyć, wyruszam w miasto w poszukiwaniu ciekawych kadrów. Łapię ulotne chwile albo realizuję swoje projekty fotograficzne. Dla mnie to świetny relaks po wielogodzinnym siedzeniu w pracy, taki reset umysłu. Działam też jako fotoreporter - współpracuję z agencją fotograficzną dokumentując wybrane wydarzenia.

Obraz
© Bart Różalski

Wszystkie twoje zdjęcia na Instagramie były czarno-białe do momentu, gdy pod koniec 2018 roku wrzuciłeś pierwsze zdjęcie w kolorze. I potem następne. Skąd decyzja, by zacząć publikować kolor? I jaki był powód, że go na początku odrzuciłeś?

Zdjęcia monochromatyczne od dziecka mnie fascynowały - jest w nich jakaś tajemnica, emocje, historia. Lubię minimalizm, który pozwala skupić się na konkretnym motywie. Pierwsze zdjęcia robiłem jeszcze w liceum plastycznym - sami wywoływaliśmy negatywy i tworzyliśmy odbitki na papierze. To był początek mojej pasji twórczej. Na studiach w poznańskiej ASP kupiłem Nikona F80 - zacząłem dokumentować życie uczelni na czarno-białych negatywach. Przez lata uzbierałem bogate portfolio monochromatycznych zdjęć - w ten sposób wyrobiłem sobie charakterystyczny styl fotografowania, który bardzo lubię i w którym dobrze się czuję.

Robię też zdjęcia w kolorze, choć na swojej stronie publikuję tylko wybrane. Wiem, że dużo osób nie lubi czarno-białej fotografii – kojarzy im się z traumą, tematyką wojenną, ponurymi wspomnieniami z komuny. Rozumiem taki punkt widzenia. Z czasem zacząłem publikować coraz więcej zdjęć w kolorze, co spotkało się przychylnym odbiorem. Po założeniu konta na Instagramie przeglądałem setki zdjęć. Drażniła mnie wszechobecna wówczas maniera przesadnego epatowania barwami z wykorzystaniem filtrów. Nie chciałem należeć do tej grupy, więc zacząłem publikować zdjęcia czarno-białe, spokojniejsze, odróżniające się od innych. Dzisiaj kolorystyka fotografii nie jest tak nachalna – wydaje się bardziej przemyślana i stonowana. Taki styl zdecydowanie bardziej mi odpowiada. Mniej znaczy lepiej, nie lubię przesady.

Obraz
© Bart Różalski

Twoje zdjęcia wykonujesz przede wszystkim podczas podróży. Szczególnym uczuciem darzysz Azję. Czy to oznacza, że w Warszawie nie znajdujesz niczego ciekawego? Jak scharakteryzowałbyś to miasto okiem fotografa?

Fakt, na swojej stronie i na Instagramie mam dużo zdjęć z Azji. Uciekamy tam z żoną przeważnie przed zimą, mrozem i depresyjnym, szaroburym klimatem Polski, który zniechęca mnie do fotografowania. Gonimy za słońcem, ciepłem, egzotycznymi zapachami jedzenia, kontaktem z tamtejszymi ludźmi - ich językiem, kulturą, sztuką i technologią. Staramy się oderwać od monotonnej pracy, polityki i newsów. Szukamy nowych inspiracji do projektów. Nie obijamy się na plażach, nie imprezujemy, za to dużo zwiedzamy i chodzimy na wystawy fotograficzne. W ten sposób zyskuję nowe spojrzenie na street, fotografię dokumentalną i reportażową. Każda taka podróż dostarcza inspiracji i wrażeń, których nie doświadczysz w Polsce.

Życie w Azji południowo-wschodniej koncentruje się na ulicach, dostarczając fotografom bogatego materiału dokumentalnego czy reportażowego. Miejscowi mają swoje przyzwyczajenia i nawyki, które dla nas Europejczyków mogą być zaskakujące albo niezrozumiałe. Są bardziej otwarci na ludzi, mniej nerwowi, nie spieszą się, z uśmiechem zagadują nas w ramach ćwiczeń z języka angielskiego. Zdarza się, że nieśmiało pozują, widząc osobę z aparatem. A czasem wprost proszą o zrobienie im zdjęcia. Bywa też, że po prostu nie zwracają na mnie uwagi, kiedy ich fotografuję - jakbym był dla nich niewidoczny. To właśnie ta przezroczystość mojej osoby jako fotografa sprawia, że mam szerokie pole do popisu. Patrzę cały czas przez wizjer lustrzanki w oczekiwaniu na odpowiedni moment i naciskam spust.

Spaceruję po azjatyckich ulicach bez planu, starając się omijać typowo turystyczne miejsca. Zdecydowanie wolę kontakt z miejscowymi - szukam wrażliwości, emocji, spontaniczności, zaskakujących akcji czy niezrozumiałych, wręcz absurdalnych dla nas sytuacji. Mimo upalnego klimatu, dużo chodzę i zwiedzam. Wybieram miejsca o których nie piszą w przewodnikach - uwielbiam przemierzać wąskie uliczki, obserwować otoczenie w poszukiwaniu ciekawych ujęć. Bywa, że wcześnie rano wychodzę na rekonesans - szukam planów do fotografowania, żeby mieć dobre światło i tło. To niezmiernie ważne, aby uzyskać wyraziste kadry zarówno w kolorze jak i w czarnobieli. Zagaduję również innych pasjonatów fotografii na ulicy, żeby podpytać o ciekawe miejscówki. Takie relacje nieraz ułatwiają poruszanie się po mieście poza szlakami turystycznymi. Chciałbym zaznaczyć, że fotografując zupełnie nie myślę o streecie, po prostu zajmuję się fotografią dokumentalną. Dopiero po powrocie przy edycji wybieram kadry nadające się na streeta.

Ale i Warszawa ma sporo do zaoferowania! Jak wcześniej wspominałem, po pracy chętnie uciekam do miasta i eksploruję z aparatem stołeczne ulice. Przeważnie chodzę bez planu po różnych dzielnicach - robię jedynie rozeznanie, czy dane miejsce jest bezpieczne, warte fotograficznej przygody. Kontrast między dzielnicami bywa zaskakujący, każda ma swoje uroki. Podjedziesz kawałek rowerem - jesteś na polu, kawałek dalej - jesteś w XIX wieku, w kolejnym miejscu - czysty PRL. Podoba mi się ta różnorodność. Centrum miasta z kolei jest szalenie nowoczesne - mnóstwo ludzi z całego świata, jest co fotografować. Tylko, że takie fotografowanie streetu nie jest łatwe. Bywa, że przez długi czas nie mam żadnego interesującego zdjęcia do pokazania. Trzeba trochę się namęczyć - szukać, obserwować, chodzić, biegać, jeździć rowerem. Jak zapracujesz, masz efekty. Fotografia streetowa wymaga pokładów cierpliwości. Nie muszę dodawać, że stolica bywa trochę niebezpieczna - trzeba wiedzieć, które ulice omijać, żeby nie dostać po mordzie za szlajanie się z aparatem. Nieraz ludzie traktują mnie podejrzliwie, pytają z jakiej gazety jestem, czasem ktoś rzuci wulgaryzmem z byle powodu, ale mam sposoby na dyplomatyczne wyjścia z takich sytuacji. Taka właśnie jest Warszawa - fajna, nowoczesna, irytująca i niebezpieczna.

Obraz
© Bart Różalski

Co sądzisz o płatnych konkursach z „Photography Awards” w tytule? Siena, Monochrome, Monovisions, Neutral Density, Fine Arts... dużo takich wyróżnień masz wpisanych w portfolio. Czy otwierają one drogę do szerszej publiczności?

Liczne płatne konkursy fotograficzne to swoisty nowy rynek, biznesowa nisza. Nie da się zaprzeczyć, że można dobrze zarabiać na uczestnikach, ale musimy też pamiętać, że organizacja konkursu niemało kosztuje. Trzeba przecież zrobić stronę, utrzymać serwer do przyjmowania dużych ilości zgłoszeń, wydrukować zdjęcia, zatrudnić ludzi do obsługi konkursu, opłacić jurorów, a jeszcze dochodzą dodatkowe opłaty takie jak obsługa płatności kartą, reklama, księgowość czy prawnicy. To jest cały biznes, który nakręca ludzi do uczestnictwa w konkursach, pomaga w rozwijaniu pasji i kariery, ale też napędza klientelę producentom aparatów fotograficznych i obiektywów.

Podobnie jest z festiwalami streetowymi, czyli konkursami połączonymi z wystawami, spotkaniami z zaproszonymi fotografami i warsztatami – pojawiają się jak grzyby po deszczu na całym świecie. To świetne imprezy dla tych, którzy oprócz nagród finansowych i rzeczowych, chcą bliżej poznać swoich ulubionych fotografów oraz wziąć udział w warsztatach z nimi. Płatne konkursy to świetny sprawdzian, jak sobie radzisz w świecie fotografii. Musisz głęboko się zastanowić, które zdjęcie jest warte wysłania i przeanalizować w jaki sposób wygląda proces konkursowy. Raz jesteś odrzucany już na początku, innym razem jesteś w finale albo otrzymujesz wyróżnienie - to wszystko daje do myślenia. W tym procesie bardzo ważne jest czytanie regulaminów. Interesuje mnie kto zasiada w jury i jakie mają portfolio. Na nagrody zwracam minimalną uwagę. Najlepszy moment to ten, gdy otrzymujesz maila z informacją o docenieniu swojej pracy – to miłe uczucie, czyż nie?

Ze wszystkich płatnych festiwali najbardziej interesują mnie Miami Street Photo Festival i StreetFoto San Francisco, gdzie poziom wybieranych prac jest naprawdę wysoki. Sporadycznie biorę udział w innych płatnych konkursach, gdyż pojawia się coraz więcej darmowych, wartych rozważenia. Mam na myśli Sony World Photo Awards, Nikon Photo Contest, Hipa, Hasselblad Masters i wiele innych. W Polsce rynek konkursów fotograficznych powoli się rozwija, opłaty za wpisowe są jak najbardziej akceptowalne. Przykładem jest tegoroczna pierwsza edycja Biennale Fotografii Ulicznej Moment w Częstochowie – jestem bardzo ciekaw, jak będzie się rozwijać. Z darmowych konkursów najbardziej znany to Leica Street Photo - organizowany od lat i cieszący się dużą popularnością wśród streetowców. Również Polska Ulicznie organizowana kiedyś przez Mateusza Grybczyńskiego trzymała niezły poziom - mam nadzieję, że kiedyś powróci.

Uważam, że fotograf powinien wykazać się jakąś aktywnością wpisaną w portfolio, żeby ludzie wiedzieli z kim mają do czynienia. Dzięki konkursom otrzymuję komplementy, propozycje współpracy, a także pytania o kupno moich zdjęć. Więc jeśli pytasz, czy otwierają one drogę do szerszej publiczności, to moja odpowiedź brzmi: tak.

Obraz
© Bart Różalski

Wydaje się, że największą szansę dobrej ekspozycji w mieście dostaje tylko fotografia mody – myślę tu przede wszystkim o bilbordach. Jakich form prezentacji powinni szukać fotografowie uliczni?

Fotografia uliczna to pojęcie dość ogólnikowe i bardzo pojemne. Trudno mi powiedzieć, gdzie leży granica streetu. Niektóre zdjęcia z tej kategorii idealnie nadają się do kampanii reklamowej. Przychodzi mi do głowy fotografia wielokrotnie nagradzanego Macieja Holego, przedstawiająca kobietę w płaszczu leżącą pośród kwiatów, a na smyczy trzymającą psy. Nawet nie trzeba kadrować – wystarczy umieścić logo firmy z prawej strony i voila. Idealna reklama kolekcji haute couture dużego domu mody. Fotografowi ulicznemu wystarczą kadry decydującego momentu z wyraźnym ujęciem reklamowanego produktu. Zdjęcie może być zarówno zrobione naturalnie, jak i zaaranżowane. Wszystko zależy od inwencji fotografa ulicznego oraz wizji Art Directora odpowiedzialnego za kampanię reklamową.

Autorem wykorzystanych w reklamie zdjęć był np.: Matt Stuart dla Bank of Scotland. Pamiętam też niezłą kampanię reklamową przygotowaną przez znaną agencję Leo Burnett dla Tide Plus w Indiach (obrazy zatytułowane „Fisherman”, „Onionseller” czy „Cook”). Kolejny przykład wykorzystania pięknego zdjęcia to reklama motocykli Royal Enfield w Indiach („Everybody Makes Way For The Bullet”). Również inna duża indyjska firma produkująca spoiwa Fevicol często wykorzystuje do swoich reklam zdjęcia streetowe. Nick Turpin, założyciel kolektywu In-Public, stworzył pierwszy na świecie bank zdjęć street photo (Street Photo Library), gdzie fotografowie streetowi mogą wystawiać swoje prace na sprzedaż, na przykład do wykorzystania w reklamie. Dla mnie to świetny ruch! Większość agencji reklamowych na świecie zagląda tam w poszukiwaniu interesujących kadrów do oryginalnych i odważnych kampanii. To wspaniała szansa dla wielu fotografów – ich zdjęcie może zostać zauważone i wykorzystane przez duży koncern do reklamy o światowym zasięgu!

Jeśli chodzi o formy prezentacji prac fotografów ulicznych, to moim zdaniem warto spróbować wystaw w przestrzeni miejskiej – zacząłbym od pleneru z dużymi zdjęciami. W Warszawie idealną lokalizacją mogłyby być Aleje Ujazdowskie przy Łazienkach Królewskich. Dobrym wyborem będą ekspozycje we wnętrzach o dużej przestrzeni. Są też strony internetowe, blogi, Flickr, Instagram. Ziny widywane są bardzo rzadko, ale to też dobre rozwiązanie, o ile znajdą się w nich dodatkowo ciekawe teksty bądź wywiady z interesującymi ludźmi. Kiedyś istniał świetny darmowy magazyn w wersji cyfrowej - 5klatek, gdzie prezentowano bardzo dobre fotografie, świetne wywiady i felietony pod redakcją Grzegorza Dembińskiego. Od czasu do czasu przeglądam je z sentymentem - wielka szkoda, że przestali go wydawać. Ale wciąż można się tym zainspirować!

Dziękuję za rozmowę!

Tymon Markowski

Wywiad pierwotnie ukazał się na stronie Street Photo Poland

Źródło artykułu:WP Fotoblogia
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)