Uliczne rozmowy: Jacek Szust
Jacek Szust to fotograf uliczny, który nie rozpoczynał swojej przygody od obserwowania świata. Jego ścieżka ma swój początek w handlu cyfrówkami na giełdzie komputerowej. Zobaczcie jak doprowadziło to do rozwoju pasji i wyrobienia sobie niesamowitego oka, czułego na konteksty wizualne otaczającej przestrzeni.
19.06.2019 | aktual.: 26.07.2022 15:45
Tymon Markowski: twoje początki z fotografią mocno są związane z przedsiębiorczością. Sprzedałeś kilka aparatów na giełdzie komputerowej, a zajawkę na robienie zdjęć złapałeś podczas zagranicznych delegacji – do Rosji czy Indii. Opowiedz proszę coś więcej.
Jacek Szust: To dość odległe czasy. Grzebiąc w pamięci i usiłując umiejscowić to w czasie musiałem sprawdzić, kiedy Casio wypuściło aparat QV-10. A był to 1995 rok - ojciec kupił mi go w Niemczech. Po pewnym czasie zorientowałem się, że ten aparat w Polsce kosztuje kilka razy więcej. Sprzedałem go więc z dużym zyskiem na giełdzie komputerowej we Wrocławiu. To były czasy, kiedy królowały pirackie gry i składane pecety. Następnym aparatem był Casio QV-100 z obrotowym ekranem. Można więc było zrobić sobie selfie, ale nikt wtedy nie miał takiego nawyku. I tak na przestrzeni kilku lat przewinęły się przez moje ręce prawie wszystkie ówczesne cyfrowe aparaty fotograficzne - Olympus, Kyocera, Canon, Ricoh. Wszystkie były nowinkami. Wszystkie też dawały beznadziejny obrazek, ale sprawiały dużo zabawy.
Pierwszy poważny aparat w moich rękach to Canon G5. Solidny aparat, pięć milionów pikseli, obiektyw ze światłem f/2. W 2005 roku jadę z nim do Indii w służbową delegację i odwiedzam Bangalore – indyjską dolinę krzemową. I to był ciekawy moment, ponieważ było mnóstwo czasu, by poszwędać się z aparatem i pozwiedzać okolicę. Nie miałem zupełnie pojęcia o fotografii. Ba! Nawet nie znałem terminu "street photo”. Ale pamiętam to uczucie, które towarzyszy mi do dziś. Takie samotne, wielogodzinne snucie się po mieście i obserwowanie ludzi. To chyba mój ulubiony stan umysłu. Dopiero po kilku latach (na YouTube) zobaczyłem kogoś podobnego do mnie - Daido Moryiamę. Czuję, że na starość - tak samo jak on - będę się włóczył po ulicach w poszukiwaniu tego tak zwanego "erotyzmu” miasta.
Tych wyjazdów do Indii na miesiąc miałem kilka. Potem podróżowałem już po Europie - Moskwa, Ateny, Kopenhaga. Wciąż byłem jednak nieświadomy terminu "fotografia uliczna”. Z tego okresu nie mam ani jednego dobrego zdjęcia w archiwum. Ale z pewnością był to czas, w którym rodziła się we mnie pasja.
Fotografujesz chyba wszędzie – na basenie, w biurze, w domu, na placach zabaw, czy imprezach. Czy masz jakieś rozgraniczenie pomiędzy czasem, w którym robisz zdjęcia, a czasem który jest tylko twój – prywatny? Czy w ogóle istnienie takiej granicy może przysłużyć się kreatywności oraz pozytywnie wpłynąć na twórczość?
Kiedy kupiłem Zeiss Ikona, bardzo dobrej jakości aparat dalmierzowy z bagnetem M, poczułem wreszcie swobodę. Aparat był bardzo responsywny i przez wizjer było widać ten właściwy moment. Zacząłem wychodzić z nim na miasto - oczywiście to dochodzenie do świadomości w fotografii ulicznej to był cały proces, nie można zawęzić tego do jakiegoś konkretnego wyjścia. Aparat miałem zawsze przy sobie i choć ulica to najbardziej wdzięczne miejsce, to jest ona tylko przenośnią. Wszędzie gdzie są ludzie i jest możliwość obserwacji, to jest to właściwe miejsce na streeta.
Fotografia to bardzo subiektywna dziedzina. Dużo w niej nieprzewidywalności i przypadku. Nie zajmuje się zawodowo fotografią i nic mnie nie zobowiązuje - to na pewno rozluźnia podczas robienia zdjęć. Mam w sobie niechęć do ubierania mojej pracy w konkretne projekty. Po prostu mam ze sobą aparat i każde zdjęcie jest opowieścią o otaczającej rzeczywistości. Co ciekawe, nie zawsze tak zwane "wyjście na streeta” daje jakiekolwiek efekty. Po wielu godzinach szwędania się po mieście wracasz bez efektów, a potem z wyjścia na basen niespodziewanie przynosisz coś ciekawego. Ta ciągła obserwacja to po prostu element mojego życia. Przetwarzam obrazy, odbieram nimi świat. Jestem jak samotny pies, który w konturach wypatruje swojego zagubionego pana. Gdy widzę coś ciekawego, a nie mam aparatu w ręku (był w torbie, miał wyładowaną baterię albo zapomniałem karty), to potem bardzo żałuję przegapionej sytuacji. Działa tutaj niestety prawo Murphy'ego.
Widząc twój profil na Instagramie można zauważyć, że zdjęcia uliczne mieszasz z fotografiami swojej rodziny. Nie jest to w takim razie profil zawodowy, ale też nie do końca prywatny. Jaki masz więc pomysł na prezentowanie swoich prac i które formy publikacji są dla ciebie najbardziej wartościowe?
To co widać na Instagramie to raczej bałagan spowodowany brakiem czasu na poukładanie treści. Ale zrobię to którejś zimy, bo to jest okres w którym nienawidzę robić zdjęć. Jeszcze nie wymyślono dla mnie odpowiednio cienkich i izolujących rękawiczek. Czekam na jakieś fulerenowo-grafenowe z ogrzewaniem. Ale wracając do Instagrama, to wydaje mi się, że to medium ma potencjał. Przykładowo: wystawę w galerii obejrzy 200 osób, a w internecie nieporównywalnie więcej. Oczywiście te dwie sytuacje różnią się jakością prezentowanych zdjęć, ale mówiąc o możliwości dotarcia, to zdecydowanie wygrywa internet. Jest on jednak czasochłonny i trzeba znaleźć w sobie samozaparcie by go profesjonalnie ogarniać.
Kiedyś Blogspot był popularny i właśnie mi swoim pytaniem o nim przypomniałeś - mam tam masę opublikowanych fotografii. Dałem też szansę platformie Flickr, na której wykupiłem abonament PRO. Ale przechodzi ona trudne chwile i nie sądzę, by się podniosła. Dlatego nie przywiązuję się do konkretnego kanału na dłużej. Liczy się tu i teraz, a króluje bezdyskusyjnie Instagram.
Jeżeli chodzi o książki czy albumy, to oczywiście mam ich trochę. Jednak ta chęć posiadania już mi przechodzi. Wolę robić zdjęcia niż je oglądać! Więc na festiwale też nie jeżdżę – chyba, że zostanę na nich wyróżniony lub z czysto towarzyskich powodów.
Twierdzisz, że sensem fotografii ulicznej jest nadawanie nowego znaczenia temu, co się sfotografuje. Ale z drugiej strony, fotografując na ulicy tworzymy pewnego rodzaju dokument dzisiejszych czasów. Na jak dużo zatem można sobie pozwolić w nadawaniu tego nowego znaczenia?
Mam na to zabawną odpowiedź, być może będę kogoś parafrazować: fotografia kłamie, by skrótem pokazać prawdę. Więc dopóki nie majstruję przy obrazie (co ma znamiona fotomontażu) to wszystko jest w porządku. Wymazywanie z tła przeszkadzających elementów, czy zmienianie kolorystyki tak, aby elementy zaczęły do siebie pasować, to nie moje praktyki. Zostawiam to tym, którzy zajmują się "visual fairy tales”. Takie podejście nie dawałoby mi satysfakcji. Choć muszę przyznać, że nie trzymam się kurczowo starych technik i aksjomatów fotograficznych.
Fotomontażem jest dla mnie świadome nakładanie obrazów w programie graficznym, ale jeśli mam nowoczesny smartfon, który używa siedmiu obiektywów o tej samej ogniskowej i montuje finalnie jeden obraz, to jest to dla mnie sprytne wykorzystanie nowych technologii. To tylko inna architektura systemu, która jest możliwa do realizacji w obecnych czasach. Spokojnie można takim narzędziem zrobić dokument. Myślę, że dobre pojedyncze zdjęcie dokumentalne dotyczące życia codziennego wpisuje się dobrze w pojęcie streeta. Istnieje wiele definicji streeta, ale zazwyczaj są słabe. Podzielę się swoją: streetem jest pojedyncze zdjęcie dokumentalne, w którym sama sytuacja jest mniej istotna od subiektywnej myśli / poczucia humoru autora.
Jaki będzie kierunek rozwoju streeta? Trudno powiedzieć. Fotografia uliczna rozkwitła, kiedy Leica wymyśliła swój dalmierz na mały obrazek. To dało fotografom swobodę poruszania się z małym aparatem. Każda kolejna nowinka technologiczna wnosi potencjalnie jakiś powiew świeżości. Nikt 15 lat temu nie myślał, że najpowszechniejszym aparatem będzie ten wbudowany w telefon. Teraz nawet w dronach pojawiają się coraz lepsze konstrukcje optyczne. Może zminiaturyzowany dron wielkości trzmiela otworzy kolejne możliwości? A jeśli nie, to przynajmniej zniesie aktualne ograniczenia.
Twoje zdjęcie zostało opublikowane (2017) w książce Davida Gibsona "100 Great Street Photographs”. Po dwa razy byłeś również finalistą konkursów street photo w Brukseli (2016, 2017) oraz Polsce (2015, 2017). Jakie znaczenie mają dla ciebie tego typu wyróżnienia?
To po prostu miłe połechtanie ego. Taka nagroda nakręca i daje pozytywną energię na jakiś czas. A w czasach social media jest to przydatny epizod służący promocji własnej osoby. Gdybym jednak nie miał tych wyróżnień, to i tak robiłbym nadal to samo. Ale nie ukrywam, że fajnie jest być docenionym, bo to też element socjalizacji ze środowiskiem fotograficznym. Robię zdjęcia sam, ale wypić lampkę wina i pogadać o fotografii jest już lepiej w większej grupie.
Odkąd internet zalewa nas różnymi konkursami, które mają wspólny model biznesowy, to trochę mi się odechciało być tego częścią. Oczywiście nikogo nie obwiniam - opłata to zapewne jedyny sposób, aby te konkursy w ogóle się odbyły. Fajną sprawą są też różnego rodzaju challenge, czy inne formy wspierające codzienne publikowanie. Tu zdecydowanie wybija się ponad innych grupa Fujifilm X Klub Polska na Facebooku. Wprawdzie już dawno nic tam nie zgłaszałem, jednak z ciekawością obserwuję rezultaty ich poczynań. W poszukiwaniu inspiracji głównie eksploruję Instagram. To najłatwiejsze, ponieważ tam po prostu są wszyscy. Lubię przeglądać również archiwum Magnum i stronę agencji VII.
Dziękuję za rozmowę!
Tymon Markowski
Wywiad pierwotnie ukazał się na stronie Street Photo Poland