Uliczne rozmowy: Kuba Jasionek
O Kubie Jesionku nie znajdziecie wielu informacji w internecie. Woli pozostać w swojej strefie, gdzie może bez przeszkód tworzyć. Skąd takie podejście? Zapraszam do przeczytania rozmowy.
31.05.2019 | aktual.: 26.07.2022 15:47
Tymon Markowski: Przeglądam internet poszukując informacji o tobie - nie ma tego zbyt wiele. Unikasz wywiadów, nie zabierasz głosu w dyskusjach, zdjęcia na stronie internetowej nie są najnowsze. Skąd takie podejście, skoro jesteś twórcą wizualnym i teoretycznie na prezentacji swoich prac powinno ci zależeć?
Kuba Jasionek: Zgadza się - trudno znaleźć o mnie jakieś informacje w internecie. Po tej rozmowie nie będzie ich więcej, ponieważ postaram się zwerbalizować moje ciągle zmieniające się przemyślenia o fotografii ogólnie, a nie o mnie samym.
Widzisz, prawie wszystko zmieniło się, gdy po paru latach, przez przypadek, skasowałem moje pierwsze konto w social mediach. Na początku próbowałem wszystkiego, aby je odzyskać. Po pewnym czasie uświadomiłem sobie, że tak naprawdę go nie potrzebuję. A przynajmniej nie do prezentacji moich zdjęć. Jestem osobą, która nie odczuwa potrzeby dzielenia się informacjami, zwłaszcza publicznie. Po pewnym czasie postanowiłem usunąć całą resztę. Facebook i Flickr przestały istnieć w przeciągu paru minut. Social media mają na nas silny wpływ - na nasz rozwój, patrzenie na świat, życie i ostatecznie nasze prace. Był to więc krok, który dał mi możliwość swobodnego rozwoju i patrzenia na otaczający mnie świat. To było dla mnie bardzo ważne doświadczenie, zwłaszcza na początku mojej podróży. Mogłem skupić swoje myśli całkowicie na robieniu i edytowaniu zdjęć, a nie zastanawiać się nad tym, co pokażę w internecie. Zyskany czas poświęciłem na oglądanie albumów, innych form sztuki, ale także poświęciłem go sobie i moim bliskim.
Od momentu skasowania konta zauważyłem, że moje zdjęcia się zmieniły. Zacząłem mieszać czerń i biel z kolorem. Próbowałem nowego podejścia, w którym ludzie nie byli moim głównym obiektem. Wykonywałem krajobrazy miejskie i portrety, używałem lampy błyskowej - po prostu bawiłem się fotografią. Po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że to, co robię i kierunek, w którym moja pasja się rozwija, dużo bardziej mi się podoba niż to, co robiłem do tej pory. I co ważniejsze, ten proces odbywał się naturalnie. Gustu nie da się przecież wybrać. Sądzę, że rozwój powinien być jak najbardziej swobodny. Może być ukierunkowany, ale bez narzucania form. Nasza droga na początku jest szkołą - tu nie jest potrzebna duża publika internetowa. Bardziej wartościowa jest rozmowa oraz porady od fotografów, których prace szanujemy. Zdjęcia z czasem znajdą drogę do odbiorcy. Social media to dobra możliwość sprzedawania się, ale nie jest to przecież jedyna możliwość prezentacji. Czy moje podejście do tego tematu kiedyś się zmieni? Zobaczymy. Na szczęście fotografia nie ma daty ważności.
Proces twórczy pochłania dużą część mojego wolnego czasu. Od zrobienia zdjęcia do obejrzenia go na monitorze lub na wydruku mija przeważnie kilka miesięcy. Postanowiłem zbudować sobie archiwum, które umożliwia mi naukę edytowania. Zdjęcia nigdzie nie uciekną. Nie widzę więc sensu bieżącego pokazywania pojedynczych zdjęć, zwłaszcza w social mediach. Mam wrażenie, że tam konsumuje się niesamowicie szybko. Już dwa dni później zdjęcie leży zapomniane pod stosem nowych prac. Oczywiście prezentacja pojedynczych zdjęć może zwrócić uwagę na tworzony projekt, ale jednocześnie jest to w pewnym stopniu niepotrzebne zdradzanie tajemnicy. Dlatego na swojej stronie internetowej nie pokazuję na razie niczego nowego. Pokażę, gdy będzie to gotowe. Wydaje mi się, że album byłby najlepszym sposobem prezentacji moich prac. To zresztą chyba marzenie każdego z nas. Natomiast moją ulubioną formą dzielenia się zdjęciami są wydruki. Zawsze gdy wyjeżdżam zabieram kilka różnych printów, by je rozdać lub pokazać. Nie ma dla mnie większego znaczenia, czy ogląda je fotograf czy zwykła osoba, bo każdy ma coś ciekawego do powiedzenia. Oczywiście osoby umiejące czytać dwuwymiarowe obrazy mają często ciekawy pogląd i trafne komentarze. Nierzadko dobre zdjęcie pobudza do całonocnych rozmów.
Na Instagramie można znaleźć wielu ciekawych ludzi, jednak staram się tego źródła informacji używać bardzo świadomie. Śledzę tylko ludzi i grupy, których prace mnie ciekawią. Nie mam ochoty na wyławianie jednego interesującego zdjęcia spomiędzy dwudziestu nieciekawych. Gdy mam wrażenie, że oglądane zdjęcia nie wnoszą nic nowego, często usuwam autora z listy obserwowanych. Więc można powiedzieć, że ciągle edytuję mojego Instagrama - jest pewnego rodzaju książką 2GO.
Fotografujesz od 2012 roku, ale nie zawodowo. Fascynuje cię sztuka wizualna. Zadeklarowałeś kiedyś: "Fotografia to dla mnie wolność. Wszystko, czego potrzebuję, to aparat. Reszta się po prostu wydarza”. Rozwiniesz bardziej tę myśl?
Zgadza się, nie jestem zawodowym fotografem. Robię to z zamiłowania do produktu ostatecznego - dwuwymiarowego wycinka świata. Gdybym potrafił malować, pewnie używałbym farb i płótna. Fotografia pojawiła się bez wyraźnego powodu, tak się po prostu stało. Dwuwymiarowy fragment rzeczywistości - zwłaszcza na zdjęciach - wygląda inaczej niż to, co widzieliśmy przez wizjer podczas wyzwalania migawki. Ta wizualna metamorfoza fascynuje mnie najbardziej.
Wydaje mi się, że przywołany cytat mówi sam za siebie. W mojej fotografii nie potrzebuję studia, ponieważ życie jest idealnym reżyserem. Jak zapewne większość czytelników, również mnie najłatwiej spotkać na mieście z aparatem w ręce. Wychodząc z domu nie myślę o tym, co spotka mnie na ulicy. Raczej staram się żyć i po prostu dostrzegać różne rzeczy. Czasem zrobię tym momentom zdjęcie i nie mam potrzeby dodatkowo opowiadania o tym słowami.
W fotografii (podobnie jak w malarstwie) wszystko jest możliwe. Narzędzie, którym się posługujemy jest inne, ale cała reszta zależy od nas samych. Jako kreatorzy jesteśmy filtrem, lustrem pomiędzy rzeczywistością, a produktem ostatecznym. Moim zdaniem nasze fotografie reprezentują nas samych. Pokazują nasz aktualny stan, samopoczucie, sposób postrzegania otoczenia. Zdradzają co nas fascynuje, a jedyną granicą jesteśmy my sami. Każdy z nas to indywiduum, toteż każda fotografia (teoretycznie) jest subiektywnym wycinkiem rzeczywistości i jednocześnie reprezentuje nas samych. Jest czymś oryginalnym. Proces twórczy i edukacja w tym kierunku jest nieskończona, więc nasze oczy, gust, technika, a w efekcie zdjęcia, z biegiem czasu się zmieniają. Obecnie w swoich pracach odnajduję bardziej siebie i moje codzienne życie.
Urodziłeś się w Bielsku-Białej, ale twoja przygoda z fotografią zaczęła się w Niemczech. Czy niemiecka fotografia uliczna ma w sobie coś charakterystycznego?
Trudno powiedzieć, czy niemieckie zagospodarowanie przestrzeni sprzyja robieniu streeta, bo to coś bardzo subiektywnego. Miasta niemieckie różnią się bardzo od siebie. Monachium, Berlin czy Hamburg to trzy zupełnie inne światy. Zarówno pod względem zagospodarowania, jak i życia na ulicy. Przejście po raz pierwszy po Monachium – mieście, w którym mieszkam obecnie - może być fascynujące. Za drugim razem już oczywiście mniej. Ja doszedłem do punktu, w którym jestem znudzony monachijską architekturą. Mimo wszystko, od czasu do czasu, uda mi się zrobić ciekawe zdjęcie. Chodzi mi o to, że każde nowe miejsce jest na początku fascynujące. Lecz ostatecznie nie o miejsce chodzi, a bardziej ludzi którzy mnie otaczają i oczywiście mój nastrój. Ostatnio rzadko wychodzę na miasto z zamiarem fotografowania. Ale jak już wyjdę, to zawsze mam jakiś aparat przy sobie (nie telefon!). Fotografuję głównie w czasie wolnym pomiędzy pracą. Zdarza się, że poświęcam na to weekendy albo nawet urlop. Od czterech lat dokumentuję na przykład Oktoberfest - mam nadzieję, że po piątym roku będę już zadowolony z efektów.
Ogólnie tutaj fotografia uliczna jest "trudna” ze względu na prawo, które sprawia, że każda osoba w miejscu publicznym ma własną bańkę prywatności. Osobiście nie jest to dla mnie problemem. Gdy widzę moment, który chce uchwycić, robię to. Ale ludzie w Niemczech znają dobrze swoje prawa. Czasem na sam widok aparatu (fotograficznego, a nie telefonu) stresują się i proszą o nierobienie im zdjeć. Na szczęście są to rzadkie przypadki. Wydaje mi się, że te okoliczności zmuszają fotografów do przedstawiania osób na zdjęciach bardziej anonimowo (np. Siegfried Hansen) aniżeli mogliby to robić w Nowym Jorku. Z niemieckimi fotografami znam się tylko powierzchownie. Zapewne wynika to z mojego pasywnego sposobu bycia. Ale mam wrażenie, że jest nas na ulicach coraz więcej, bo fotografia uliczna przeżywa renesans.
Byłeś kuratorem na dwóch pierwszych edycjach Brussels Street Photography Festival. Jaka była tam twoja rola? Jest to obecnie chyba najdroższy konkurs fotografii ulicznej. Czy wpisowe skutecznie odstrasza amatorów, przez co poziom zgłoszonych prac jest wyższy? Co myślisz o sytuacji, w której na przestrzeni ostatnich 2-3 lat festiwale streetowe powyrastały jak grzyby po deszczu? Co mogło być tego powodem?
Miałem okazję być kuratorem w Brukseli w latach 2016 i 2017. Naszym zadaniem było wyłowić najlepsze 50 prac ze wszystkich nadesłanych. Pomysłodawcy festiwalu stworzyli stronę internetową, na której odbywało się glosowanie. Zdjęcia były oceniane gwiazdkami w skali od zera do pięciu - podobnie jak w Lightroomie. Zdjęcia z najlepszą średnią przechodziły do finałowej rundy. Oczywiście, mimo robienia tego na odległość, cały czas była możliwość komunikowania się z innymi jurorami. Trudno mi porównywać poziom i ilość zgłoszeń z tańszymi festiwalami, gdyż moje doświadczenie ogranicza się tylko do tego jednego. Ale uważam, że wysokość wpisowego jak najbardziej może mieć wpływ na ilość i jakość zgłaszanych prac. Problem jednak tkwi nie w ilości, a w jakości nadsyłanych prac. Uczestnicy wysyłają tę samą fotografię na różne konkursy. Nawet jeżeli została wyróżniona w poprzedniej edycji lub gdzieś indziej, to znajdujemy w zgłoszeniach rok po roku te same zdjęcia. Nie wiem, co motywuje uczestników do takiego działania, ale to my sami obniżamy poziom konkursów i sprawiamy, że te festiwale są monotonne. Coś nowego zawsze jest mile widziane, jury wręcz czeka na coś świeżego. I uważam, że fotografowie powinni być bardziej odważni i wysyłać więcej materiałów do kategorii "seria”.
Trzeba też dodać, że same festiwale nie oferują nam nic nowego. Nie zmuszają nas do nadsyłania nowych, niewidzianych prac. Większość z nich ma dokładnie ten sam schemat. Nawet jury częściowo składa się z tych samych osób. Wtedy kończy się to bardzo podobnymi finalistami jednocześnie w Brukseli i Miami. Moje zainteresowanie konkursami przez to zanika. Nie płynie z nich żadna korzyść dla mojej fotografii. Uważam, że samo ocenianie co jest lepsze, a co gorsze, to bardzo szkolne podejście. Nie wszystko musi się podobać, co nie znaczy, że jest przez to gorsze. A kolejne festiwale powstają z różnych powodów, także z prostej korzyści materialnej. Dużo ważniejsze jest to, że umożliwiają spotkanie na żywo z różnymi ludźmi z całego świata, przybliżają znane nazwiska, odsłaniają twarze stojące za zdjęciami, a wszyscy dzielą tę samą pasję do fotografii ulicznej.
Ilu fotografów, tyle definicji streeta. Każdy ma o nim swoje własne wyobrażenie. Czy street można w ogóle zamknąć w konkretny zbiór zasad? Czy powielanie przez fotografów znanych od dawna schematów jest problemem?
Wydaje mi się, że prawie każdy, kto zaczyna zgłębiać ten gatunek i poznaje Franka, Winogranda, Webba czy HCB, w pewnym sensie kopiuje - co jest normalne. Sam dużo razy wybierałem się na ulice w poszukiwaniu decydującego momentu, długich cieni czy wieloplanowych scen. Jednak w tym wszystkim nie chodziło o kopiowanie zdjęcia. Z perspektywy czasu widzę to jako pewnego rodzaju naukę, trening patrzenia i postrzegania. Pierwszy aparat kupiłem gdy miałem koło trzydziestu lat. Samodzielnie uczyłem się, co oznacza „f” oraz „ISO”, a także co to jest kompozycja. Po jakimś roku poznałem fotografię Eliotta Erwitta i co się z nim wiąże - Magnum Photos oraz fotografię uliczną. Obecnie źrodłem moich inspiracji są głównie albumy, wystawy fotograficzne i malarskie oraz oczywiście rozmowy. Bardzo cenię prace fotografów takich jak Eskenazi, Soth, Egglestone. Ale i malarzy: Freud, Bacon i Michelangelo. Przy moim pierwszym kontakcie z pracami Egglestona nie mogłem pojąć, co takiego jest w jego zdjęciach, że cały świat fotografii się nimi zachwyca. Ostatnio otworzyłem (chyba po raz setny) jego „Guide” i dzięki nabytemu doświadczeniu mogłem lepiej dostrzec i zrozumieć pewne rzeczy. Muszę w tym miejscu wspomnieć także o Mario i Maryam - są to moi bardzo bliscy przyjaciele. Dzięki nim dostrzegam inne aspekty w fotografii. W ogóle poznanie Maria miało największy wpływ na moją fotografię. Wspólne wyjścia, rozmowy i edytowanie bardzo mi pomogły na początku i nadal pomagają. Pozdrowienia również dla Pawła Piotrowskiego, Dani Oshi, Chris Suspect oraz Shane Phillips z którymi przegadałem o fotografii wiele godzin.
Widzę wielu fotografów, którzy zaczęli od streeta, a dzisiaj są gdzieś indziej. Przenieśli sposób patrzenia z ulicy na inny gatunek. Rozwinęli się, a mimo wszystko widać w zdjęciach ich pierwotną szkołę. Sądzę, że gdy odsuniemy na bok słowo "street”, będzie nam dużo łatwiej cieszyć się fotografią. Zmieni się patrzenie na zdjęcia innych oraz na własny proces twórczy i jego wyniki. Moim zdaniem sposób postrzegania rzeczywistości w fotografii ulicznej jest bardzo specyficzny. Street może być wszystkim, ale zarazem nie wszystko jest streetem. Polecam zagłębić się w słowo "miejsce publiczne” czy też "public / urban space” w socjologii i architekturze. Miejsce publiczne nabiera różnych form i znaczeń w zależności od funkcji jakie stanowi w społeczeństwie, czy dla danego miasta. Przykładowo, prywatny przystanek metra staje się miejscem publicznym z pewną funkcją. Ostatecznie to my sami stawiamy sobie granicę. Punktów widzenia jest przecież wiele.
Debaty na temat tego, co jest streetem oraz gdzie leży granica, to taka sama rozmowa jak dyskusja, który aparat do fotografii ulicznej jest lepszy. Jest to mało wartościowe i nie otwiera nas na rzeczywistość. Dla swoich potrzeb ekstremalnie naginam ten gatunek i fotografuję nie według jakiejś granicy, ale w zależności od mojego nastroju lub pomysłu. Odrzucam koncept generalizowania i szufladkowania gatunków. Łączenie i mieszanie jest jak najbardziej wskazane. Bo dlaczego nie? To sprawia, że projekt staje się dużo bardziej ciekawy i opowiada więcej. Spójrzcie na "Sleeping by the Mississippi” Sotha albo „Moonshine” Bertien van Manen. Widz nie musi być informowany o tym jak powstało zdjęcie, czy jest pozowane czy nie. Skąd pomysł, że miałby być? Fotografia ma opowiadać. Sposób wykonania nie ma znaczenia . Zwłaszcza, gdy całość jest spójna. Decyzja należy do artysty - on decyduje, co i jak zostanie wyjaśnione odbiorcy. Dużo ważniejsze moim zdaniem jest to, czy odbiorca umieć czytać fotografię. To widzowie mają tendencję do szufladkowania autorów, a czynienie tego przenosi nas z powrotem do jaskini i pozwala dostrzec tylko cienie rzeczywistości.
Dziękuję za rozmowę!
Wywiad pierwotnie ukazał się na stronie Street Photo Poland