Uliczne rozmowy: Maciej Miliszkiewicz
Buddyzm zen, warsztaty w Stambule, praca w agencji reporterskiej. To wszystko kształtuje twórczość z zakresu fotografii ulicznej Macieja Miliszkiewicza. Jego podejście zasługuje na chwilę uwagi, z resztą przeczytajcie sami, co o streecie mówi fotograf.
10.05.2019 | aktual.: 26.07.2022 15:49
Tymon Markowski: Czym dla ciebie jest fotografia? To tylko hobby czy sposób życia?
Maciej Miliszkiewicz: Fotografuję dopiero niecałe trzy lata, ale zdążyłem już zrobić około 200 tysięcy zdjęć, z czego większość z nich przejrzałem i przeanalizowałem w celach edukacyjnych. Godziny na to poświęcone mogę również liczyć w tysiącach. Liczba kilometrów przebytych pieszo z aparatem to co najmniej kilkaset. Zdążyłem z powodu fotografii zaniedbać najważniejsze rzeczy w moim życiu i je stracić. Nie nazwałbym więc tego po prostu hobby. Na co dzień pracuję w branży IT, a w duszy jestem humanistą. Wsiąkłem w fotografię szukając jakiegoś kreatywnego ujścia. Po części było to również znalezienie tożsamości, takiej mniej zwyczajnej - fotografia kojarzyła mi się z romantyzmem, artyzmem, wolnym zawodem i podróżowaniem. Ale biorąc pod uwagę obsesję jakiej dostałem, to można to było też nazwać brutalniej: ucieczką od życia i rzeczywistości. Narkotykiem.
Obecnie fotografuję już dużo mniej i raczej w sposób przemyślany i zaplanowany. Więcej myślę o miejscach, do których chciałbym pojechać (bo mnie po prostu ciekawią), niż szukam miejscówek w których wyjdzie efektowne zdjęcie. Nie biegam już po ulicach tyle, co kiedyś, ale oczywiście aparat mam zawsze przy sobie. A nawet dwa aparaty - cyfrę i analoga, no bo nigdy nie wiadomo...
Przez fotografię chyba odkrywam samego siebie. I to w prawie wszystkich aspektach swojego życia. Od zawsze miałem w sobie ADHD i potrzebę ciągłego poszukiwania, a wraz z aparatem fotograficznym zacząłem coraz częściej się zatrzymywać i doceniać bezpośrednie doświadczenie.
Współpracujesz z reporterską agencją fotograficzną. Czy to dlatego masz nawyk opisywania zdjęć, które publikujesz na swoim Instagramie? Jednym ze znaków rozpoznawczych fotografii ulicznej jest to, że nie tłumaczy, co znajduje się na zdjęciu. Wyjaśniasz na przekór, czy po prostu nie chcesz być szufladkowany jako fotograf uliczny?
Na Instagrama wrzucam zdjęcia, które - mam nadzieję - bronią się same. Opis jest elementem, co do którego chciałbym, żeby powodował jakiś dodatkowy związek oglądającego z obrazem. Ostatnio usłyszałem porównanie fotografii ulicznej do jazzu - moim zdaniem to idealne zestawienie. W fotografii, jak w jazzie, bierzesz coś zwyczajnego i improwizujesz. Może to być na przykład subtelna wariacja na temat znanego utworu muzyki klasycznej, o przyjemnym i skocznym rytmie. Ale może to być też odjechana, abstrakcyjna improwizacja, z użyciem wielu nietypowych instrumentów, pełna dysonansów. Traktuję więc moje opisy jako dodatkową linię melodyczną w tym utworze fotograficznym. Ale taką, która nie przytłacza reszty, jest tylko smaczkiem. Tekst jest u mnie wsparciem zdjęcia, a nie na odwrót.
W opisach nie chcę być odkrywcą prawdy, reporterem, czy dokumentalistą. Zwykle opisuję: swoje przeżycia, historię zdjęcia, miejsce w którym powstało, albo coś zmyślam (a czasem wszystko naraz!). Staram się, żeby było to przewrotne i dowcipne. Lubię pisać, lubię żartować z rzeczywistości, lubię też mieć własny styl. Ale jest jeszcze inna rola tych opisów. Zauważyłem, że zanim je wprowadziłem, zwykle feedback od oglądających był bardzo lakoniczny, typu "fajne zdjęcie", "super", "wow". Wraz z pojawieniem się opisów ta komunikacja zaczęła się zmieniać. Zaczęły się pojawiać dłuższe komentarze, prywatne wiadomości - wymiany myśli na temat moich postów. Mam wrażenie, że tekst (szczególnie opisy przeżyć) mnie uczłowieczył. Zamiast suchych lajków pojawił się realny kontakt.
A jeżeli chodzi o szufladkowanie, to może faktycznie, jest w tym trochę buntu. W internecie ludzie tracą dużo energii na próby obrony swojej hermetycznej wizji fotografii ulicznej. Trwają jałowe dyskusje i kłótnie na temat tego, czym ten gatunek jest, a czym nie. Widzę mitologizowanie, jakoby street był zarezerwowany wyłącznie dla jakichś bardzo wrażliwych ulicznych poetów. Świat idzie do przodu, a jednak niektórzy chcą się okopywać w swoich strefach komfortu, które muszą jeszcze ładnie ponazywać. Myślę, że Henri Cartier-Bresson przewraca się w grobie za każdym razem, gdy ktoś mówi "decydujący moment”. Gdyby tą energię z gadania poświęcić na fotografowanie, to powstałoby jeszcze więcej dobrych obrazów.
Ostatnio widziałem twoje zdjęcia na warsztatach Dirty Harrry'ego w Stambule. Zdradź kulisy takiego zagranicznego spotkania - warto inwestować w takie inicjatywy?
Warto pewnie zadać sobie pytanie, czego się oczekuje od warsztatów. Ja osobiście chcę spotykać ludzi z własnym stylem, własnym zdaniem, innym spojrzeniem, jakąś ciekawą drogą. Kogoś, kto może pobudzić do wyjścia poza schemat i rutynę. Taką osobą jest Dirty Harrry (Charalampos Kydonakis). Jego fotografia jest zaliczana do gatunku fotografii ulicznej, jednak wychodzi poza jego ramy, a przynajmniej te stereotypowe. Jej treść jest często mało uchwytna, bardzo symboliczna, intrygująca, brutalna. Na pewno inna. Jak pierwszy raz zobaczyłem jego zdjęcia, to pomyślałem: ten gość robi coś zupełnie innego, nikogo nie kopiuje, robi, co chce! Kiedy zobaczyłem, że organizuje warsztaty w Stambule, to od razu się na nie zapisałem.
Pewnie nie każdy fotograf może być nauczycielem, jednak Dirty Harrry to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Opowiadał nam o swoim podejściu do fotografii, a potem prezentował i komentował nasze portfolia oraz zdjęcia zrobione podczas warsztatu. W części praktycznej przemieszczaliśmy się do kolejnych części miasta i tam biegaliśmy z aparatami. Kydonakis poświęcił też każdemu z osobna dużo czasu i pokazywał swoja technikę strzelania fleszem prosto w twarz z odległości pół metra. Jeszcze przed warsztatami miałem straszną obawę przed robieniem takich zdjęć obcym ludziom. Ale jak tylko doświadczyłem tego na żywo, to już pierwszego dnia sam zrobiłem ze sto takich zdjęć. Na koniec Dirty Harrry rozdał uczestnikom odbitki swoich fotografii - każdy dostał indywidualnie dopasowane do niego zdjęcie z dedykacją. Spędziłem kilka dni na fotografowaniu z człowiekiem, którego bardzo chciałem poznać oraz grupą świetnych fotografów z całego świata. Nauczyłem się kilku rzeczy i poszerzyłem horyzonty. No i zjadłem mnóstwo doskonałego, tureckiego żarcia. Trudno, żebym nie polecał takiej inwestycji!
Jak pobudzasz swoją kreatywność? Opowiedz o drodze jaką przeszedłeś, od momentu kiedy pierwszy raz złapałeś za aparat.
Przytoczę cytat z Hemingwaya: pisz pijany, edytuj na trzeźwo. Bycie pijanym, to oczywiście metafora bycia pod wpływem paliwa twórczego, niekoniecznie alkoholu. Dla mnie takim paliwem jest otaczanie się fotografią. Poza warsztatami są to różnego rodzaju spotkania i wystawy - w Warszawie koniecznie trzeba zarezerwować czas na genialny cykl "Wszyscy jesteśmy fotografami”. Chodzę też do czytelni w Instytucie Fotografii Fort oglądać albumy i photobooki, jest ich tam około tysiąca. Odwiedzam też Muzeum Narodowe, bo malarstwo to przecież - tak samo jak fotografia - dwuwymiarowe dzieło o określonej kompozycji, barwie, światłocieniu. Głowa napełniona obrazami to doskonały motor. Zdarzało się, że zanim wychodziłem na miasto fotografować, to przez godzinę oglądałem np. zdjęcia z archiwum Agencji Magnum. A potem piłem podwójne espresso i biegłem przed siebie.
Do pobudzania swojej kreatywności wymyślam sobie również różne ćwiczenia, które poszerzają perspektywę. Mimo, że nie jestem specjalnie zainteresowany polityką, to w pewnym momencie zacząłem chodzić z aparatem na wszelakie marsze i protesty. Dużo się tam dzieje, często zmienia się dynamika oraz oświetlenie. To świetne miejsca na ćwiczenie warsztatu fotograficznego. A przez to, że są to wydarzenia publiczne, można również śmielej nawiązywać kontakt z ludźmi i ich fotografować, co jest dobrą okazją do przełamania lęku przed tym. Inną taką zmianą perspektywy było podjęcie przeze mnie współpracy z Agencją FORUM – to przyniosło zupełnie nowe spojrzenie na świat. Mogłem zacząć ilustrować naprawdę zwyczajne sytuacje, bez szukania w nich drugiego dna. To dało mi oddech i poczucie, że nie każda moja fotografia musi być niezwykła, mogę czasem zrobić po prostu ładne zdjęcie.
Ważną rzeczą jest informacja zwrotna. Bardzo dużo nauczyłem się samemu analizując swoje zdjęcia i ucząc się selekcji, jednak do tego, żeby emocjonalnie odwiązać się od wielu własnych obrazków potrzebne są osoby z zewnątrz. Warto pokazywać zdjęcia osobom o różnym doświadczeniu i sposobie widzenia świata, od zawodowców po zwykłego odbiorcę. Miałem szczęście, że na co dzień moje fotografie chcieli oglądać niektórzy członkowie mojej rodziny, którzy komentowali bez ogródek. W internecie pewne wnioski można natomiast wyciągnąć ze statystyk na portalach społecznościowych.
Na początku zapewne każdy ma taki moment – ogląda swoje zdjęcia, widzi na nich ładne światło i myśli, że już jest świetnym fotografem. Na szczęście szybko to zweryfikowałem i zacząłem podejmować kolejne próby rozwoju. Przede wszystkim biegałem po mieście, szukając nietypowych sytuacji. Śledziłem ludzi czekając, aż zrobią coś głupiego. Potem przyszedł czas na poszukiwanie różnych schematów, typowych klisz fotografii ulicznej. Ciągle rozwijałem swój warsztat, odkrywałem nowe perspektywy. Aktualnie szukam miejsc, które mnie po prostu ciekawią – chcę ich doświadczyć, a fotografia zaczyna być do nich dodatkiem. Wszystko, co do tej pory w sobie wypracowałem, wykorzystuję do tego, żeby miejsce w którym jestem przedstawić jak najbardziej interesująco. Moim wzorem są fotografowie Magnum, jak np. David Alan Harvey. To dla mnie przykład zdjęć reporterskich, łączących w sobie zarówno treść oraz doskonałą kompozycję, kadr i światło. Kolejnym etapem dojrzałości zapewne będzie moment, w którym moje fotografie zaczną układać się w serie, ze wspólnym mianownikiem tematycznym, jak i technicznym.
Praktykujesz buddyzm zen. Czy te nauki przydają się na ulicy? Pytam w kontekście relacji, jakie nawiązujesz z napotykanymi ludźmi. Wiemy przecież, że fotografia uliczna potrafi być inwazyjna. Wolisz nie nawiązywać kontaktu wzrokowego, czy otwarcie wchodzisz w interakcje, jeżeli trzeba?
Kiedyś trzymałem aparat w okolicy biodra i kryłem się z tym, co robię. Teraz zapytam, albo po prostu robię interesujące mnie zdjęcie - szczególnie kiedy chcę, żeby fotografowany obiekt pozostał w swoim naturalnym stanie. Aczkolwiek jakość tej komunikacji też zależy od mojego nastroju. Czasem jestem niezwykle bezpośredni i odważny, a czasem czaję się obok jakiejś sytuacji, aż ta w końcu przemyka mi koło nosa. W fotografowaniu radzę sobie również różnymi grami aktorskimi. Często przyjmuje rolę nieszkodliwego fotografa-głupka (szalonego turysty), który fotografuje wszystko dookoła. Dużo łatwiej takiemu wybaczyć.
Uzyskany spokój przydaje się w komunikacji z ludźmi. Ale zen nie uczy życia. Praktyka medytacyjna pozwala raczej uwolnić się od wyobrażeń na jego temat, zacząć widzieć rzeczy takimi jakimi są, przeżywać je pełniej. To daje wolność, ale z drugiej strony niesie ryzyko, że któregoś dnia uświadomię sobie, że fotografia nie jest mi do niczego potrzebna. Oczywiście wciąż noszę aparat ze sobą, jednak zmiana polega na tym, że najpierw jestem zaciekawiony światem, a dopiero potem decyduję, czy zrobię zdjęcie.
Dziękuję za rozmowę!
Wywiad pierwotnie ukazał się na stronie Street Photo Poland