Uliczne rozmowy: Maciek Szczerba
Maciek zajmuje się fotografią, filmem oraz grafiką. Dokumentowanie to dla niego zabieranie głosu w pewnej sprawie. Ma na swoim koncie wydanie własnego zina. Opowiedział nam między innymi o urokach fotografii analogowej.
19.09.2019 | aktual.: 26.07.2022 15:37
Tymon Markowski: Zajmujesz się fotografią, filmem oraz grafiką. W której z nich czujesz się najlepiej i która daje ci największe możliwości do wyrażenia siebie?
Maciek Szczerba: Grafiką zajmuję się na pewno najdłużej. Na początku bawiłem się w tak zwany digital art - bardzo to lubiłem i tak naprawdę to eksperymenty w tym rejonie popchnęły mnie w kierunku grafiki użytkowej. Z niej oczywiście łatwiej się utrzymać. Branding był zawsze czymś, z czym lubiłem się mierzyć i takie projekty sprawiały mi najwięcej przyjemności / stresu / satysfakcji. Jest coś bardzo karkołomnego w próbie zaprojektowania znaku graficznego, który celnie odda wartości firmy i trafi do grupy odbiorczej. Jednak zwrot, jaki dawały mi takie projekty, był zawsze dla mnie największy. Wraz z upływem lat i kiełkowaniem zarobkowego podejścia straciłem nastawienie, które pozwoliłoby mi się spełniać kreatywnie. Grafika użytkowa ma bowiem swoje reguły i powtarzalne schematy. Jest oczywiście przestrzeń na kreatywność, ale przez lata doszedłem do wniosku, że potrzebuję tej wolności i braku reguł doświadczyć w pełni. Pewnie dlatego skończyłem z aparatem na ulicy.
Pamiętam moje zafascynowanie, kiedy natknąłem się na pierwsze artykuły traktujące o street photo. Myśl, że potrzebuję tylko aparatu i wyjścia na ulicę, wydawała mi się bardzo romantyczna w swojej prostocie. Bardzo szybko posiadanie aparatu zawsze przy sobie stało się dla mnie obowiązkowe. Na ulicy znalazłem tą wolność i brak reguł, których nie mogłem znaleść w pracy grafika. Więc pomimo wielu kilometrów, które trzeba wychodzić żeby złapać ciekawe zdjęcie, fotografia stała się dla mnie ucieczką od stresów i sposobem na oczyszczenie głowy - odpoczynkiem. W zawodowej fotografii pojawia się klient, którego wymagania trzeba spełniać – hamuje mnie to na tyle, że stopuje swój rozwój zawodowy w tej dziedzinie. Poza tym nie umiem robić „ładnych” zdjęć. Zawsze wydawało mi się to strasznie nudne i nieciekawe. Poszukiwanie w kadrach niewygodnych rzeczy przychodzi mi naturalnie i bezpośrednio przekłada się na moje zaangażowanie. Niestety z takim nastawieniem trudno jest znaleźć klienta i projekt, w którym obie strony będą zadowolone - co w ogóle mnie nie dziwi. Dlatego traktuję fotografię całkowicie hobbystycznie i dobrze mi z tym. Natomiast film jest najnowszą i na tę chwilę najsilniejszą fascynacją. Uważam go za pewnego rodzaju naturalne przedłużenie fotografii.
Jakie różnice w stosunku do fotografii odkryłeś po wejściu do świata ruchomego obrazu?
Film na pewno ma większy wachlarz sposobów, w jaki możesz opowiedzieć historię. Odkrywanie tego jest dla mnie dużą frajdą. Wydaje mi się to taką „fotografią na dopalaczach”. Wszystko, czego nauczyłem się fotografując (szczególnie na ulicy) jestem w stanie wykorzystać podczas filmowania. Ale mogę też dodać do tego kolejny wymiar, który nie jest dostępny dla fotografii. Czuje, że dopiero w tym wszystkim raczkuję. Edycja, oświetlenie, udźwiękowienie są jakby osobnymi sektorami filmowania i tak pojemnymi zagadnieniami, że otwierają zupełnie nowe bramy do kreatywnego myślenia. Wchodząc w świat filmu bardzo szybko przekonujemy się, że sama warstwa wizualna jest tylko powierzchowną częścią i od tego miejsca różnice między fotografią a filmem robią się już tylko większe.
Jakbym miał porównać te dwa światy, to fotografia jest wierszem, a film opowiadaniem. Mając dokumentalne nastawienie, film daje możliwość opowiadania bardziej kompleksowych historii, które mogą być odebrane i zrozumiane przez szerszą publiczność. Łatwiej nam jest streścić komuś opowiadanie, które przeczytaliśmy. Ale wytłumaczenie komuś sensu wiersza może już być karkołomnym zadaniam. Przede wszystkim więc wydaje mi się, że film daje twórcy więcej narzędzi do tego, by bardziej precyzyjnie zarysować swój przekaz.
Po co Twoim zdaniem powinniśmy dokumentować świat wokół nas? I czy to czasem nie jest tak, że to nasze dokumentowanie jest po prostu samotną rozrywką? Większość ludzi zrobi zdjęcia, których nigdy nikomu szerzej nie pokaże...
Ta dokumentacja jest dla mnie w pewien sposób zabieraniem głosu. Dla niektórych jest to wymiana opinii ze znajomymi, niektórzy piszą książki, malują obrazy albo prowadzą blogi, a jeszcze inni w ogóle nie mają potrzeby zabierania głosu. I nie ma w tym nic złego. Niektóre głosy są głośne i donośne, a niektóre mają małą grupę odbiorców. Ważne jest żeby każdy, kto ma chęć powiedzenia czegoś, znalazł swój sposób by to zrobić. Dla pewnej grupy ludzi jest to wyście na ulice i powiedzenie: „o patrz, to jest chwila na którą ja zwróciłem uwagę, teraz i ty możesz na nią zwrócić uwagę”. Ten zabieg, pomnożony przez jakąś liczbę i ułożony w pewną całość, staje się twoim komentarzem do otaczającego świata. Fakt, fotografowanie to przeważnie samotna rozrywka - ale ja nie widzę w tym nic złego.
Nie patrzyłem na street photo nigdy inaczej, jak na narzędzie do komentowania i to na bardzo osobistym poziomie. Mam wręcz wrażenie, że fotografia uliczna jest jak wino – lepsza, gdy trochę poleży na półce. Gdy przeglądamy zdjęcia sprzed 20 lat, nagle dostrzegamy o wiele więcej niuansów, które na tych zdjęciach zostały uchwycone. Niewinna sytuacja na ulicy, która w momencie powstania była po prostu ciekawą sceną, po latach może nabrać komentarza kulturowego, czy modowego. Może nam uzmysłowić, jak bardzo zmieniło się nasze otoczenie, podejście do technologii i generalnie jaką drogę przez ten czas przebyliśmy jako ludzie. Zawsze to retrospektywne podejście do street photo bardziej do mnie przemawiało, niż myślenie o tym jako narzędzie do komentowania aktualnych czasów. Lubię sobie myśleć, że wszystkie zdjęcia które robię są tylko po to, żebym jako 80-latek mógł zasiąść w fotelu i stwierdzić znad albumu, że miałem fajne życie. Że byłem wystarczająco ciekawy świata. To mi wystarczy.
Na ulicy fotografujesz analogowo – jesteś zdecydowanie w mniejszości. Gdybyś miał przekonać do tego nowych, początkujących fotografów, to na jakie zalety takiego sposobu pracy byś wskazał?
Z analogiem jest tak, że może bardzo szybko nas zniechęcić, albo bardzo dużo nauczyć i dać dużo przyjemności. Wszystko zależy od podejścia. Jeśli czujesz, że jest coś w tobie, co skłoniłoby cię do spędzenia kilkunastu lat w garażu i pakowania oszczędności w odnowienie mustanga z '66 roku to myślę, że jesteś również predysponowany do czerpania przyjemności z fotografii analogowej. Nauczyłem się dzięki niej na pewno cierpliwości, ale przede wszystkim czerpania radości z samego procesu robienia zdjęć, a nie tylko z efektów. Każdy, kto choć parę razy próbował robić streeta wie, że 99% zrobionych zdjęć daje marne efekty. Cyfrowa fotografia nie dawała mi o tym zapomnieć i ciągle byłem zatracony w zdjęciach, które już zrobiłem - które nie były dość dobre, albo co najwyżej ciekawe. Na analogu liczy się tylko kolejne zdjęcie i słabe klatki nie wybijają cię z rytmu, w którym jesteś.
Nie do końca umiem to wytłumaczyć słowami bo czuję, jakby to było dla mnie naturalne. Ten cały proces, który zakłada nieposiadanie natychmiastowego podglądu do swoich zdjęć, może się wydawać bardzo nieskrojony pod czasy w których żyjemy. Jednak jeżeli ktoś ma ochotę bardziej refleksyjnie spojrzeć na swoje zdjęcia, to polecam dać sobie trochę oddechu pomiędzy zrobieniem, a edycją. Analog naturalnie wymusza ten czas, ale oczywiście przy cyfrze można osiągnąć to pewnymi zabiegami - na przykład zakleić monitor, żeby oprzeć się chęci podglądactwa. Zdarza mi się wywołać rolki nawet sprzed dwóch lat, co nie tylko jest bardzo ciekawym doświadczeniem pod względem patrzenia na swój rozwój czy ewolucję swojej fotografii, ale również jest bardzo ekscytującym procesem - trochę jak wykopanie skarbu. Mógłbym wymieniać jeszcze kilka innych aspektów, których nauczyło mnie strzelanie na filmie ale myślę, że w takim ogólnym rozrachunku analog pozwala zrobić krok do tyłu i spowolnić cały proces. Akurat w moim przypadku przełożyło się to na bardziej świadome fotografowanie.
Wydałeś zina swojej produkcji - czy jest to trudne zadanie? Jak się to ma do twojego publikowania on-line? Czy mając w głowie tę formę publikacji, zmienia się coś w sposobie twojej pracy?
Podszedłem do tego bardzo zadaniowo - jestem człowiekiem, który lubi jasno określone cele na horyzoncie. Przeglądając archiwa zauważyłem, że fotografuję dużo dziewczyn. W tym samym czasie przyszła inspiracja albumem Garrego Winogranda „Women are beautiful”. Postanowiłem więc zrobić zina „No boys”. Z racji mojego zawodu wszystkie te techniczne aspekty: makietowanie, skład i druk, nie były dla mnie problemem. A wszystkie inne rzeczy raczej rozpatrywał bym w kategorii przyjemnych, niż trudnych. Nagle bowiem, niejednokrotnie nużące spacery z aparatem, stały się polowaniem na zdjęcia do zina. Dało mi to dużego kopa motywującego - wychodziłem na zdjęcia prawie codziennie. Ten pretekst wydania zina przełożył się u mnie na nową energię i zapał do robienia nowych zdjęć. Wszystkie zdjęcia, które wydawały mi się ciekawe, drukowałem i przyklejałem na ścianie. Po raz pierwszy zacząłem dzięki temu myśleć nad edycją i sekwencjonowaniem swoich zdjęć. Ten mały projekcik dużo mnie nauczył i na pewno chciałbym kiedyś jeszcze wydać coś w ten sposób.
Na moim Instagramie mam pewne zdjęcia z #dontgetexcited i jest to projekt, który może potrwać jeszcze długo. Myślę, że właśnie to może być materiał na kolejnego zina. Koncepcja jest jeszcze na bardzo wstępnym etapie, a samo postawanie zdjęć z tym hashtagiem służy bardziej mnie samemu, by z tyłu głowy mieć motywację i wstępnie układać zebrany materiał. Zauważyłem dzięki temu, że niektóre zdjęcia nie działają pojedynczo, jak również nie mają potencjału na dłuższą historię. Ale gdy dostawi się do nich drugie zdjęcie, robi się z nich ciekawa fotograficzna fraszka. Więc chyba na tym oprę swój koncept. A nazwa, też póki co bardzo robocza, wychodzi z takiej idei, że nic już w świecie nie jest w stanie nas zaskoczyć. I nawet najdziwniejsze rzeczy po rozebraniu na części pierwsze są kopią czegoś, co już znamy. Więc nie ma się co ekscytować.
Myślę, że zin często jest takim pomostem do wydania książki. Można to zobaczyć na przykładzie np. Deadbeat Club, którzy wraz z rozwojem zaczęli tworzyć również bardziej klasyczne wydawnictwa, aniżeli tylko ziny. Dla mnie własna książka wydaje się jeszcze poza zasięgiem, co oczywiście nie znaczy, że bym takowej nie chciał posiadać. Na tę chwilę zin wydaje się najlepszą formą, gdy myślę o wydaniu czegoś pod własnym nazwiskiem. Podoba mi się też cała ta idea, która za zinami stoi - mała, niezależna publikacja, która ma być przystępna cenowo. No i umożliwia pokazanie zdjęć na papierze, gdzie moim zdaniem jest ich miejsce. Jest to ekonomiczna kreda i tani druk cyfrowy, ale w tym też tkwi urok. Z lekką nuta zazdrości patrzę na kulturę zinów w USA, czy nawet w niektórych państwach Europy (np.: Wielka Brytania). Wokół takich wydawnictw rodzą się naprawdę fajne społeczności i super byłoby to zobaczyć na naszym polskim podwórku.
Dziękuję za rozmowę!
Tymon Markowski