Uliczne rozmowy: Marcin Urbanowicz

Twórczość Marcina Urbanowicza ma swój początek w fotografii krajobrazowej, lecz z czasem najbardziej inspirujący okazał się dla niego krajobraz miejski. To kompletnie inny świat, pełny kontekstów wizualnych, którymi gra ten artysta. oto jego podwórko.

Uliczne rozmowy: Marcin Urbanowicz
Źródło zdjęć: © Marcin Urbanowicz
Street Photo Poland

19.06.2019 | aktual.: 26.07.2022 15:45

Tymon Markowski: Zaczynałeś jako fotograf krajobrazowy, wzorując się na Anselu Adamsie. Z czasem jednak skierowałeś swój obiektyw w stronę ludzi, podchodząc coraz bliżej i poznając ich historie. Czego się zatem dowiedziałeś o naszym społeczeństwie? Jak dużo jest w twoich zdjęciach socjologicznego i politologicznego podejścia?

Marcin Urbanowicz: Słowo fotograf chyba nie jest najwłaściwsze w tym wypadku. Owszem robiłem zdjęcia widoczkom, ale do miana fotografa brakowało zarówno warsztatu, sprzętu jak i świadomości obrazu. Niemniej były to fantastyczne początki zabawy z aparatem. Nie byłem wówczas zbyt wymagający wobec tego co mi sprezentowała pogoda czy miejsce, do którego dojechałem na rowerze. Ważny był żywy kolor, w miarę dobre światło i względnie ładne miejsce - tyle. Wtedy większość fotoamatorów publikowała zdjęcia na portalach typu plfoto czy digart. Na tym pierwszym nauczyłem się właściwie wszystkiego, bo nic bardziej nie uczy jak konfrontowanie swojej twórczości z innymi (bardziej doświadczonymi) fotografami i poddanie się konstruktywnej krytyce, której nigdy dość. Na plfoto początkowo podglądałem głównie pejzażystów, ale z czasem coraz częściej trafiałem do kategorii ludzie lub architektura. Rzepakowe pola sukcesywnie ustępowały miejsca starym kamienicom czy zakładom przemysłowym, których zawsze miałem sporo wokół siebie. I tak oto zamieniłem krajobraz sielski na miejski.

Naturalnym było, że podczas robienia zdjęć w mieście nie unikałem rozmów z przypadkowymi osobami. Gdzieś ktoś mnie zagadnął: co robię, dla kogo i że ma nadzieję, iż nie trafi do gazety. Innym razem ktoś poszczuł psami - bo to ich podwórko i sobie nie życzą żadnych zdjęć. Bywali jeszcze tacy, co opowiadali mi swoje losy, bo podobno dobrze mi z oczu patrzy. Nabierałem śmiałości i coraz częściej sam zaczepiałem ludzi. Był okres w moim fotografowaniu, że na jednym wypadzie potrafiłem zaczepić z dziesięć osób. Teraz sobie myślę, że chyba było to trochę dziwne...

Oczywiście fotograficznie niewiele z tego wyciągałem, ale co usłyszałem i kogo poznałem, to moje. Z socjologicznego punktu widzenia, była to niesamowita lekcja o nas. Może nie na taką skalę jak u Zofii Rydet, ale poznawałem zwyczaje, miejsca zamieszkania i pracy osób, z którymi raczej nigdy nie miałbym okazji zamienić choćby słowa, gdyby nie fotografia. Przez lata rozmów i fotografowania małych ludzkich historii zrozumiałem, że nie ma co generalizować na temat danej grupy społecznej, zawodowej czy ekonomicznej. Dlatego nie odpowiem Ci, czego się dowiedziałem o społeczeństwie. Mogę co najwyżej opowiedzieć o konkretnych ludziach, których poznałem, ale to są zbyt indywidualne przypadki, żeby dawały jakąkolwiek wartość statystyczną. Jednego jestem pewien – mimo wspólnej historii, wyznania i tradycji – jesteśmy bardzo różnorodni. Dlatego jeśli sfotografowałem już dziesięciu górników i mam możliwość sfotografowania jedenastego, to się nie wycofuję bo wiem, że wbrew pozorom może spotkać mnie coś nowego i odkrywczego. Czasem jedna historia otwiera kolejną.

Myślę, że w centrum mojej fotografii jest człowiek i jego losy. Nie skupiam się na podejściu naukowym - nie stawiam hipotez badawczych, nie definiuje nowych zjawisk ani teorii. Z pewnością nauki społeczne wywarły na mnie jakiś wpływ, ale prawdę mówiąc nie jestem w stanie określić w jakim zakresie kształtują mnie jako dokumentalistę.

Obraz
© Marcin Urbanowicz

Powiedziałeś kiedyś, że nie lubisz zbyt dużej ingerencji w fotografię – czy to poprzez pozowanie ujęcia, czy przesadzoną edycję graficzną. Gdzie zatem w tych dwóch aspektach leży granica, której nie powinno się przekraczać?

Granica jest bardzo elastyczna i w zasadzie jej miejsce zależy od rodzaju fotografii. Oczywistym jest, że portret studyjny zarówno w postprodukcji jak w samym procesie fotografowania jest rezultatem naszej mniej lub bardziej przemyślanej i zaaranżowanej wizji. Cienka granica natomiast pojawia się w szeroko pojętym dokumencie - z założenia powinien być on rzetelny, jak najbardziej rzeczywisty i niekreowany. Jeśli chodzi o nadmierną obróbkę, to akurat ten problem raczej nie dotyczy tej dziedziny, chociaż pewnie i takie przypadki byśmy znaleźli.

Znaki zapytania pojawiają się w przypadku ustawiania takich zdjęć. Ostatnie lata obfitowały w skandale związane ze zbytnią ingerencją fotografa w zastaną rzeczywistość. Kreowanie sytuacji i podawanie jej dalej jako czysty dokumentalny fakt jest co najmniej kontrowersyjne. Chociaż i te nagięcia możemy śmiało postopniować. Czym innym jest zdjęcie wypchanego mrówkojada postawionego w jego naturalnym środowisku (Marcio Cabral – Wildlife Photographer of the Year), a czym innym styl wybitnego Tomasza Tomaszewskiego, który raczej nie kryje się z reżyserowaniem swoich ujęć. Czy to jest jeszcze dokument? No właśnie, zdania są podzielone. Kontrowersje są tym większe, im większy sukces osiągają owe zdjęcia. Warto przypomnieć awanturę o zdjęcie Tomaszewskiego, za które zdobył główną nagrodę Grand Press Photo 2010. Nie chodzi już o absurdalne zarzuty fotomontażu lecz o to, że dziewczynki kilka razy podrzucały płatki kwiatów. Daleko mi jednak do jednoznacznej oceny. Wiem jak w tym jednym dniu w roku dzieciaki z Lipin świetnie się bawią pozując rzeszom fotografów. Też wykonałem zdjęcie, które większość nazwałaby ustawionym. Podczas budowy jednego z ołtarzy pojawiła się dziewczynka. Widząc mnie podbiegła i zaczęła robić gwiazdy, szpagaty oraz inne akrobacje. Ja po prostu to uchwyciłem. Czy oszukuję w ten sposób widza?

Podsumuję może tak: jeśli ktoś ustawia i publikuje u siebie na stronie to pal licho z nim. Jego problem - jego sumienie. Ale jeśli ustawia sceny i takie zdjęcia wysyła na konkursy, wtedy świadomie łamie reguły gry i bez skrupułów oszukuje wszystkich jedynie w celu zdobycia nagrody. Nie sposób nie dostrzec analogii z tym, co się dzieje z dopingiem w sporcie.

Obraz
© Marcin Urbanowicz

Samodzielnie budowałeś aparaty. Opowiedz proszę o swoich konstrukcjach i co za ich pomocą powstało.

To był czas poszukiwania drogi w fotografii. Byłem już na dobre poza etapem krajobrazów, ale jeszcze nie siedziałem mocno w reporterce. Próbowałem różnych rzeczy i chętnie eksperymentowałem. Cyfrowo czułem się ograniczony – pewnie w dużym stopniu dlatego, że na początku studiów brakowało funduszy na lepszy aparat, a co dopiero na obiektywy. Tak wciągnąłem się w fotografię analogową. Najpierw małe automatyczne tzw. małpki z targu staroci, potem był Lubitel i na chwilę Pentacon. Znudziłem się dosyć szybko - chciałem czegoś jeszcze mniej przewidywalnego i oryginalnego. Na jednym z portali o klasycznych technikach fotograficznych zalazłem instrukcję. Na jej podstawie postanowiłem wykonać aparat otworkowy z pudełka po zapałkach na film 35 mm. Niestety poległem. Musiałem popełnić jakiś błąd konstrukcyjny, bo zamiast zdjęć były białe plamy. Nie zraziłem się jednak i z pomocą czeskich stron poświęconych otworkom udało mi się przerobić średnioformatowego Druha na całkiem ostry i precyzyjny pinhole. Zrobiłem nim sporo nie najgorszych zdjęć, nawet kilka zostało docenionych na festiwalach fotografii otworkowej.

To eksperymentowanie dawało wiele frajdy – sam fakt, że film średnioformatowy ma tylko 12 klatek był dla mnie nie lada wyzwaniem. Każdy kadr musiałem naprawdę dobrze zaplanować. Poza tym samo robienie zdjęcia było ekscytujące. Pamiętam, że wykonując ujęcie w ciemnej katedrze naświetlałem jedną klatkę 20 minut. Skąd wiedziałem jak długo naświetlać w danych warunkach? Dzięki prostemu programowi czeskiemu, który w połączeniu ze światłomierzem w aparacie cyfrowym wyliczał odpowiednie parametry. Najlepsze, że tak naprawdę nigdy nie było się pewnym końcowego efektu – zwłaszcza, że lubiłem pracować na mocno przeterminowanych filmach. Bardzo fajna odskocznia od perfekcji cyfrówek!

Obraz
© Marcin Urbanowicz

Przedkładasz jakość nad ilość, a zmniejszanie liczby wykonywanych zdjęć postrzegasz jako rozwój w dobrym kierunku. Czy jako społeczeństwo mamy obecnie problem z nadmierną ilością obrazów? Jaki workflow wypracowałeś przez ostatnie lata?

Zdecydowanie jakość nie ilość. Ta zasada powinna być wprowadzona ustawą – najlepiej w nocnym głosowaniu! A tak zupełnie poważnie to oczywiście, że jesteśmy zalewani masą obrazów. Eufemistycznie powiem, że są to obrazy nie zawsze wysokiej jakości. Z perspektywy zawodowego fotografa powinno mnie cieszyć, że jesteśmy kulturą obrazkową. Ale jaka to kultura, skoro więcej znaczy gorzej? Pewnie zabrzmię jak nosacz z memów, ale kiedyś to było lepiej...

Dawniej trzeba było dwa razy się zastanowić przed wciśnięciem spustu migawki. Rolka filmu z bardzo ograniczoną ilością klatek, wywoływanie, skanowanie lub robienie odbitek w ciemni – proces czasochłonny i kosztowny. A wiadomo, że wydatki generują myślenie, co z kolei daje potencjał na jakość. Teraz natychmiastowość tworzenia i obniżenie kosztów zdecydowanie to myślenie redukują, więc siłą rzeczy idziemy w ilość nie w jakość. Ponadto są social media, a na nich same fanpejdże oraz towarzystwa wzajemnej adoracji. To sprawia, że każdy czuje się dobrym fotografem. Lajki i liczba followersów stają się wyznacznikiem, a brak krytyki utwierdza w tym przekonaniu. Potem okazuje się, że zdjęcia ogląda najczęściej rodzina, a lajki zdobywa się na zasadzie wymiany handlowej.

Myślę, że cierpimy na brak autokrytycyzmu. Tak jak fotografujemy bezmyślnie, tak samo bezmyślnie też publikujemy. Internet jest wielkim wysypiskiem obrazów o niczym. Widać ciągłe powielanie schematów i coraz trudniej wyłowić te prawdziwe perły. Chociaż z drugiej strony – jak jesteś za bardzo samokrytyczny to bywasz sfrustrowany. Sam sobie szkodzę, bo po latach stałem się taki wybredny, że idąc w plener zdarza mi się, że nawet nie wyjmuję aparatu z torby. Uwielbiam robić zdjęcia dlatego boli mnie, gdy okoliczności do pracy nie sprzyjają. Rzadko jestem zadowolony ze swoich zdjęć – jeśli zrobię pięć dobrych (w moim mniemaniu) na rok, to uważam go za udany. Ostatnio z powodu narodzin mojej córeczki czasu jest jeszcze mniej niż dotychczas, dlatego zadowolę się trzema porządnymi klatkami rocznie.

Obraz
© Marcin Urbanowicz

Wykonałeś cykl zdjęć o kominiarzach jako pracę na zaliczenie semestru w szkole fotograficznej. Otrzymałeś za nie główną nagrodę w konkursie Śląska Fotografia Prasowa 2012. Co się działo dalej po tamtym nieoczekiwanym sukcesie?

Właściwie niewiele, przynajmniej w sferze kariery zawodowego fotoreportera. Oczywiście przez chwilę żyłem nadzieją, że może zostanę gdzieś pełnoetatowym fotografem prasowym. Niestety rzeczywistość rynku medialnego bardzo szybko pozbawiła mnie złudzeń. To wyróżnienie jak i zajęcia w ramach szkoły fotograficznej prowadzone przez fotoedytora Gazety Wyborczej Przemka Jendroskę były punktem zwrotnym w moim myśleniu o fotografii. Zacząłem doceniać siłę cykli, złożonych dokumentów i reportaży. Zacząłem szukać tematów. Byłem głodny ciekawych historii i zjawisk – przestał mnie kręcić "decydujący moment” jednej klatki. Zrobiłem kilka mniejszych i większych reportaży, które dały mi naprawdę wiele satysfakcji. Czasu natomiast było coraz mniej, dochodziły kolejne obowiązki niezwiązane z pasją dokumentowania – reportaże musiałem odłożyć na półkę.

Jako, że fotografią zajmuję się zawodowo nie było obawy, że i aparat odejdzie w zapomnienie. Wiadomo, że komercyjne zlecenia a robienie zdjęć dla własnej przyjemności to dwie różne bajki, dlatego z powodów już wymienionych zostałem nieomal zmuszony do ponownego zdefiniowania siebie. Ratunkiem okazał się street - powrót do zdjęć pojedynczych był mocno odświeżający. Fotografowanie pod wpływem impulsu, ciekawa geometria w przestrzeni, gra świateł i kolorów, zabawne i proste zależności między ludźmi a otoczeniem. To wszystko spowodowało, że znowu znacznie częściej robiłem zdjęcia. Jednak fotografia uliczna jest dla mnie tylko (albo aż) fantastyczną zabawą, swego rodzaju substytutem reportażu, który całkowicie skradł mi serce. Niemniej mam ogromny szacunek i podziw dla wszystkich streetowców, którzy potrafią w jednym zdjęciu zawrzeć historię, opowiedzieć coś więcej niż zrobić wyłącznie ładny obrazek. To naprawdę niezwykle trudna sztuka i ja na pewno będę dalej się jej uczył.

Dziękuję za rozmowę!

Tymon Markowski

Wywiad pierwotnie ukazał się na stronie Street Photo Poland

Źródło artykułu:WP Fotoblogia
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)