Uliczne rozmowy: Michał Pachniewski
Michał Pachniewski fotografował w najdalszych zakątkach świata. O tym, jak uprawia się streeta w Chinach opowiedział Tymonowi Markowskiemu.
31.05.2019 | aktual.: 26.07.2022 15:47
Tymon Markowski: Żyłeś przez jakiś czas w Szkocji. Od 2006 roku mieszkasz w Chinach. Myślisz, że znalazłeś swoje miejsce, czy to tylko kolejny etap życiowej podróży? No i nie mogę nie zadać tego pytania: Jak się robi streeta w Chinach?
Michał Pachniewski: Pewnie łatwiej niż w Warszawie, Berlinie czy nawet Londynie. Statystyki i liczby mówią same za siebie. Więcej twarzy, więcej ruchu, więcej zdarzeń. Wielokrotne pomnożenie liczby potencjalnych bohaterów. Dużą różnicę widać w ludzkiej mentalności. Tu ludzie zawsze byli przyjaźnie nastawieni. Kiedyś lgnęli wręcz do obiektywu, zwłaszcza gdy stał za nim tajemniczy obcokrajowiec. Ciekawi byli zrobionego zdjęcia i podchodzili zerknąć na ekran aparatu. Przez ponad dekadę miałem być może dwie lub trzy niekomfortowe sytuacje. Wynikały jednak z różnic w mentalności i za każdym razem miały związek z osobami starszymi. Nie podobał się im fakt nie tyle fotografowania, ale mojej obecności z aparatem – mimo, że była to przestrzeń publiczna. Zdarzyło się też, że ochroniarz próbował odwieść mnie od fotografowania w centrum handlowym. Wskazał palcem na przekreślone logo aparatu. Nie dał sobie wytłumaczyć, że takie obostrzenie miało może sens kiedyś, ale nie dziś - w erze coraz to lepszych smartfonów.
Miasto rozrasta się w zawrotnym tempie. Przez ostatnią dekadę wybudowano 6 linii metra. Rozwój ekonomiczno-technologiczny, co prawda zwalniający, jest wciąż poza zasięgiem europejskiej percepcji. Chińczycy są pewni siebie oraz dumni z tego, co osiągnęli. Ale jako nastawieni na wszechobecny konsumpcjonizm, niewiele różnią się od statystycznego Europejczyka. Ciężej jest więc o naturalny, nieskrępowany uśmiech i moment prawdziwego ludzkiego kontaktu, kiedy wszyscy zapatrzeni są w ekrany swoich smartfonów. Tak więc zniknęło gdzieś to niegdyś wszechobecne zainteresowanie panem z aparatem. Przecież każdy ma swój własny pod ręką.
Jednak moje chińskie doświadczenie pozostaje generalnie wielce pozytywne. W Chengdu, stolicy prowincji Syczuan, wylądowałem jesienią 2006 roku. Miasto ma reputację miejsca niezwykle zrelaksowanego, na ile oczywiście zrelaksowana może być blisko dziesięciomilionowa metropolia. To miejsce, które przyciąga jak magnes i nie pozwala się człowiekowi uwolnić. Jestem tego żywym dowodem - minęło właśnie 12 lat mojego pobytu, czyli mniej więcej jedna trzecia mojej egzystencji. Mam tu rodzinę, dom, pracę i dwa koty. Na chwilę obecną to moje miejsce na ziemi z najlepszą kuchnią w Chinach, kwitnącą sceną piw rzemieślniczych i pogodą na "krótkie spodenki” trwającą od kwietnia do listopada.
Oprócz fotografii kolejną ważną rzeczą w twoim życiu jest muzyka. Co te dwie dziedziny mają ze sobą wspólnego i jak można je łączyć? Wychodzisz na ulicę jednocześnie z aparatem w dłoni i słuchawkami na uszach? Jakie inne wytwory kultury pozytywnie na ciebie wpływają?
Aparat na ramieniu i słuchawki na uszach – to ja, bo bez muzyki nie dam rady! Każdy ma jakieś uzależnienie. Ja potrzebuję codziennej dawki różnorakich dźwięków. Dominuje szeroko pojęty rock i alternatywa. Są mi najbliższe i jednocześnie najlepiej filtrujące uliczny gwar. Niektórym by to pewnie przeszkadzało, drażniło, odciągało od ulicy, jej języka, rytmu i dynamiki. Ale mnie to pomaga. Niewiele osób zdaje sobie sprawę jak uciążliwe potrafi być miasto. Dociera pomału do naszej społecznej świadomości szeroko ostatnio dyskutowany temat zanieczyszczenia powietrza. Wciąż jednak niewiele mówi się o poziomie hałasu i bombardujących nas niechcianych decybelach. Azja wiedzie w tym niestety niechlubny prym. Właśnie dlatego muzyka jest taka ważna – izoluje mnie i pozwala skupić się na stronie wizualnej. Nauka dowodzi, że nasza percepcja dźwięku może różnić się w zależności od tego, co widzimy. Tak zostaliśmy skonstruowani. Ma to dla mnie sens. Może dlatego muzyka i fotografia idą dla mnie w parze.
Obraz od zawsze był dla mnie niezwykle istotny. Z natury jestem raczej perfekcjonistą, ocierającym się momentami o granice pedantyzmu. Dlatego rozumiem i podziwiam Davida Lyncha oraz Stanleya Kubricka. Ich wrażliwość wizualna jest mi niezwykle bliska. Tam nie ma niepotrzebnych kadrów. Wszystko jest precyzyjnie skomponowane i skrupulatnie wyegzekwowane. Z drugiej strony uwielbiam kino Wong Kar-Waia i pracę jaką wykonał dla niego Christopher Doyle, jako główny operator. Czysta poezja i wizualna uczta dla oka. Te dwa kontrasty, dwa odmienne style idealnie oddają moje zagubienie i wewnętrzny konflikt, który przejawia się niemal we wszystkich aspektach mojego życia - od fotografii i filmu, do wystroju wnętrz, mody a nawet kuchni.
Myślę, że jedną z cech wspólnych fotografii i muzyki będzie proces twórczy. Zaczyna się od improwizacji, która często potrafi być najprzyjemniejszym etapem pracy, a kończy na gotowej kompozycji, na finałowym kadrze. Nierzadko dociera się tam metodą prób i błędów. Harmonia to pewnie kolejny wspólny mianownik. To piękne, kiedy różne elementy odnajdują swoje miejsce w szeregu, znajdują swój wspólny język. Nagle wszystko nabiera sensu. I to jest fantastyczne uczucie, gdy co jakiś czas uda Ci się osiągnąć ten wizualny ład. Wiesz, że okiełznałeś nieprzewidywalność. To chyba właśnie najbardziej pociąga mnie w fotografii, szczególnie tej, którą ja uprawiam.
Ciekawa jest też sprawa dostępności obu mediów w dzisiejszym świecie. Można zaryzykować stwierdzenie, że jeszcze nigdy nie było tak pięknie i tak beznadziejnie zarazem. Ten mainstream, który osiągnęły oba media ujawnił niedoskonałości i ułomności ich obu. Zalewa nas wizualno-akustyczne tsunami. Trudniej jest odnaleźć coś wartościowego, gdy każdego dnia do sieci trafia około 2 miliardy zdjęć! Z muzyką jest podobnie, choć za tym medium stoją dużo większe pieniądze i to one kontrolują rynek, promując dźwięki - nazwijmy to łagodnie - nie najwyższych lotów.
Zostałeś wyróżniony na San Francisco Street Photo za serię zdjęć o nogach. W polskich konkursach ulicznych twoje nagradzane fotografie są również ciasno kadrowane. W galerii zdjęć na Flickrze ciężko znaleźć ludzi w pełnych kadrach. Mam wrażenie, że lubisz rozczłonkowywać swoje "ofiary”, czego idealnym podsumowaniem zdaje się zdjęcie białych manekinów. Jak myślisz, co przez te lata miało największy wpływ na twój styl i czy jest dla tych wszystkich zdjęć jakiś wspólny mianownik?
Kiedy przyglądam się moim fotografiom z ostatnich 10 lat, widzę wyraźne etapy fascynacji pewnymi aspektami tej sztuki wizualnej. Pamiętam dokładnie zachwyt nad możliwościami jasnych obiektywów i powody, dla których 85 mm f/1.4 stało się moim podstawowym narzędziem pracy na dobre 3 lata. Kręciło mnie wtedy wyławianie twarzy z chaosu tłumu. Oddzielanie ich od reszty otoczenia, skupianie się na jednej postaci i pojedynczych ekspresjach. Z czasem poszerzyłem swój wizualny horyzont i zakochałem się w ogniskowej 17-55 mm. Z czego jej najszersze spektrum stało się tym dominującym. Fotografowałem wówczas dla lokalnego magazynu i taka reporterka była moim chlebem powszednim. Aż wreszcie Nikona zastąpiło Fuji i stałoogniskowy odpowiednik analogowych 35 milimetrów. Kadry raczej są szerokie, a ja staram się podchodzić naprawdę blisko.
Być może swoista ewolucja stylu i eliminacja niepotrzebnych elementów była wynikiem otoczenia i naturalną wypadkową czynników zewnętrznych. Intensywność ulicznego życia w Azji jest nieporównywalna do tego, do czego przywykliśmy na starym kontynencie. Z czasem ta różnorodność postaci i ilość otaczających cię twarzy zaczyna działać na twą niekorzyść. Próbujesz uniknąć chaosu, uciec od niepotrzebnej dekoncentracji i zawężasz pole widzenia. Ci, którzy śledzili moje poczynania z aparatem dłużej niż 2-3 lata, często komentują w żartobliwym tonie: miło od czasu do czasu zobaczyć niebo na twoich zdjęciach. Tak jakoś wyszło naturalnie, że w pewnym momencie podświadomie uciekłem od wszechobecnego kontaktu wzrokowego i spojrzałem na chodnik, który de facto okazał się niezwykle wdzięcznym modelem. Jednocześnie zrozumiałem, iż fotografia uliczna nie musi wcale oznaczać obowiązkowej obecności człowieka w przestrzeni kadru. Mi wystarczają ślady człowieczeństwa: buty, krzesła, okna.
Inną sprawą jest czysta geografia. Mówimy tu o gigantycznej kotlinie Syczuańskiej i więcej niż umiarkowanym zachmurzeniu. Dynamiczne cienie, epickie chmury i zachody słońca to w Chengdu mila niecodzienność. Absolwent meteorologii zanudziłby się tutaj na śmierć. Pozostając w temacie natury – to ona dała nam dar widzenia w kolorze. Nie widzę powodu, dla którego miałbym się go dobrowolnie pozbawiać i robić fotografię monochromatyczną. Ja chyba jestem w kolorze po prostu najzwyczajniej zakochany!
Zauważyłem, że nie posiadasz swojego portfolio. Jak podchodzisz do publikowania i promowania swoich prac w Internecie? Słyszałem opinię (i po części się z nią zgadzam), że bycie jednocześnie twórcą i własnym promotorem to zadania nieomal niemożliwe do pogodzenia.
Swoją stronę internetową planuję już od kilku lat i jak widać, ciągle z fazy planów nie wyszła. Problem nie tylko w tym, że ciężko by mi było wybrać najlepsze zdjęcia. Trudno być swoim własnym krytykiem, bo potrzeba zaspokajania własnego ego jest zbyt silna. Często fotografie niosą za sobą ładunek emocjonalny, który dostrzec potrafimy jedynie my sami. Ciężko oczekiwać od odbiorcy, by czuł to, co my w momencie naciśnięcia migawki. Ja robię zdjęcia przede wszystkim dla samego siebie, dla mojej wewnętrznej satysfakcji. Niektóre muszą poczekać na moment publikacji, inne opublikowane nigdy nie będą - co nie oznacza, że nie reprezentowały dla mnie pewnej wartości w momencie ich powstania. Gdy ten ładunek jest wystarczająco silny, fotografia trafia do sieci w przeciągu 24-48 godzin. Flickr traktowałem przed długi czas jako moje fotograficzne archiwum. Z Facebookiem mam ciągły dylemat moralny - z jednej strony daje nam największą widownię i potencjalnie najpotężniejszą platformę promocji, a jednocześnie reprezentuje wszystko, co najgorsze w scentralizowanych mediach – cenzurę, manipulacje, kradzież danych osobowych i niezrozumiale algorytmy. Social media tak zdominowały rynek, że nasza wizualna cierpliwość nie jest przystosowana do większych, bardziej złożonych form prezentacji typu esej czy strona internetowa.
Nigdy nie byłem wielkim fanem autopromocji, rozmawiania o pieniądzach i negocjowania warunków publikacji. Zawsze traktowałem to jako zło konieczne. Nigdy nie sparzyłem się publikując moje prace, czy wyrażając zgodę na ich użycie. Jednocześnie mierzi mnie nieco fakt darmowego umieszczania moich zdjęć w publikacjach zbiorowych, których twórcy następnie inkasują 50 euro za pojedynczą kopię wydawnictwa. Jednak moim zdaniem fotografia potrzebuje papieru - czy będzie to album, czy ściana galerii fotograficznej. Sam chciałbym kiedyś opublikować książkę i dać części moich zdjęć szansę na zaistnienie w tym najbardziej szlachetnym formacie. To musiałby być jednak proces niesłychanie przemyślany, spójny wizualnie i taki, którego bym się po latach nie wstydził. Na chwilę obecną nie jest to jeszcze czysto wykrystalizowana wizja, więc nie ma pośpiechu.
Co dalej zarówno z tobą jak i z twoją fotografią? W jakim kierunku zmierza? Czy nasza droga twórcza to tylko powtórka tego, przez co przechodzili starsi mistrzowie?
Powiem szczerze, że sam złapałem się na tym, że nie często zaglądam na oficjalne kanały fotografów, których szanuję. Nie wiem, czy to lenistwo, czy brak czasu, czy podświadome przekonanie, że widziałem w social media już wszystko. Na pewno nie chodzi tu jednak o niebezpieczeństwo przesiąknięcia czyimś stylem, bo z tego już chyba wyrosłem. Oczywiście proces samorozwoju artystycznego jest procesem złożonym i wypadkową wielu czynników. Obserwowanie innych jest na pewno jednym z nich. Wszystko, co kiedykolwiek widzieliśmy i słyszeliśmy, jest gdzieś w nas zakodowane - czy tego chcemy, czy nie. Prawdziwe pytanie brzmi: co z tym zrobimy? Fotografia nie jest dla mnie bitwą na techniczne fajerwerki. Nie patrzę na cudze prace myśląc: "Hej, ja też tak potrafię!”. To nie byłoby dla mnie naturalne. Czekam, aż to coś samo za mnie wypełznie. Nie sądzę, bym poszedł w jakimś totalnie nieprzewidywalnym kierunku. W moich pracach elementy ulicy, dokumentu i szeroko pojętej fotografii miejskiej przewijały się od dłuższego czasu i przypuszczam, że to właśnie jeden z nich dojdzie z czasem do głosu bardziej niż inne.
Co będzie po Chinach? Portugalia woła i kusi. Wygląda na to, że Półwysep Iberyjski będzie tym następnym, niezapisanym rozdziałem. Słyszałem, że Lizbona ma kolor, którego ja potrzebuję i światło, którego potrzebuje fotografia. Ma wciąż tę magiczną nieprzewidywalność, o którą coraz trudniej w Europie. Oczywiście powody naszej przeprowadzki nie mogą być podyktowane wyłącznie moim fotograficznym samolubstwem. Ten jest pewnie dużo silniejszy, gdy dochodzi do wyboru miejsc wakacyjnych. Portugalia to jednak inna bajka. Chodzi tu bardziej o jakość życia, jego pęd, zdrowie i geograficzną bliskość do rodziny w Polsce. Nigdy nie miałem problemów z pogodzeniem pasji z życiem rodzinnym. Jak we wszystkim, klucz tkwi w odnalezieniu właściwych proporcji. Samotność jest mi potrzebna tylko w procesie twórczym.
Dziękuję za rozmowę!
Wywiad pierwotnie ukazał się na stronie Street Photo Poland