Uliczne rozmowy: Tomasz Watras

Reporter, dokumentalista, fotograf uliczny. Tomasz Watras pojawił się na streetowej scenie dość niedawno, ale szybko zrobiło się o nim głośno. Zastanawiacie się dlaczego? Przeczytajcie wywiad z Tomkiem, a będziecie wiedzieli, o co chodzi.

Uliczne rozmowy: Tomasz Watras
Źródło zdjęć: © Tomasz Watras
Street Photo Poland

14.06.2019 | aktual.: 26.07.2022 15:46

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Tymon Markowski: "Jestem Tomasz” - a jaki jest ten Tomasz oraz skąd się wziął? Bo pojawił się całkiem niedawno...

Tomasz Watras: Zagadywany, od zawsze przedstawiam się: "Cześć, jestem Tomasz! Tak właśnie powstał mój pseudonim, choć na początku długo rozważałem też opcję: "Tu Tomasz”.

Moim fotograficznym celem jest dalszy rozwój jako fotografa ulicznego, ale też pogłębienie swojej wiedzy na temat reportażu i fotografii dokumentalnej. Szczerze mówiąc czasami mam wrażenie, że intryguje mnie to jeszcze bardziej niż fotografia uliczna. Moim zdaniem streetowiec powinien być przede wszystkim konsekwentny i wytrwały. Przydatna jest też odwaga i pewność siebie. Uważam, że dwóch pierwszych cech mi nie brakuje, a dwóch kolejnych nabiera się dopiero z czasem. Niektórzy uważają, że fotografia uliczna jest natarczywa. Ale fotograf to nie paparazzi, tylko zwykły obserwator. Nie zagląda ludziom przez okno, tylko przygląda się im na ulicy. Oczywiście tu też znajdziemy wyjątki.

Obrałem kiedyś filozofię "pure photography” i została ona ze mną do dziś. Jej główne zasady mówią, że fotografowany obiekt nie może pozować i najlepiej, jeśli nie jest w ogóle świadom aparatu. Dodatkowo powinno się wystrzegać sztucznego światła i zaawansowanej manipulacji obrazem. Dla mnie tyczy się to też sprzętu. Jak słusznie zauważyłeś mówię, że robię zdjęcia kalkulatorem, bo obecnie sprzęt ma dla mnie drugorzędne (lub nawet trzeciorzędne) znaczenie. Nie oznacza to jednak, że zdjęcia robię byle czym.

Obraz
© Tomasz Watras

Zaczynasz z lustrzanką, by następnie ją porzucić na rzecz analoga. Z pasją opowiadasz o czarno-białej fotografii, jednak mimo to wracasz do cyfry. Co się działo w twojej głowie po drodze?

Mój pierwszy kontakt z aparatem cyfrowym miał miejsce jeszcze w liceum. Wcześniej niemal w ogóle nie interesowałem się fotografią, a zdjęcia robiłem tylko podczas wycieczek i spotkań z rodziną. Mając do dyspozycji HP 2.1 MP i około 32 zdjęć w pamięci wewnętrznej, chodziłem po łąkach i fotografowałem krajobrazy. Fascynacja pierwszą cyfrówką nie trwała jednak długo - po chwili aparat powędrował na półkę, by wracać do ręki tylko przy okazji imprez ze znajomymi oraz wakacji.

Powrót do fotografii zajął mi sześć lat. Byłem wtedy na trzecim roku studiów, a w ręce wpadła mi pierwsza cyfrowa lustrzanka - Sony Alpha 200. W tym czasie mistrzem i motorem napędowym był mój przyjaciel Chawran (tak się przedstawia w sieci). Robiliśmy modne wtedy HDRy i chociaż obydwoje nie jesteśmy teraz z tego dumni, bez wątpienia był to piękny czas. Co tydzień, wraz z bandą znajomych, wsiadaliśmy do Fiata 126p i wyruszaliśmy na tak zwany gnilec, czyli eksplorowanie i fotografowanie upadłych zakładów przemysłowych. Dalej nie wiem, czy bardziej kochałem wtedy samo fotografowanie, czy dreszczyk emocji z tym związany - przyczajki przed ochroniarzami lub wspinaczkę po ośnieżonych dachach nieczynnej cementowni.

O fotografii nie wiedziałem wtedy nic ale czułem, że moim zdjęciom czegoś brakuje. Nie potrafiłem tego nazwać, więc postanowiłem spróbować czegoś nowego. W tej sytuacji naturalnym krokiem stał się portret, a dodatkowo - zainspirowany wątkiem „Analogowi ortodoksi” na forum Nikoniarze - pokochałem estetykę analoga. Moją szafę zasilił Nikon F80 (partner cyfrowego D90), a dysk - skany portretów mojej dziewczyny. Niestety dalej czułem, że to nie było to. Póżniej przez ręce przewinęła mi się masa sprzętu: od ultraszerokokątnych zoomów, przez standardowe stałki, teleobiektywy, do analogowego średniego formatu. W ręce wpadła mi też Leica dla ubogich, czyli analogowy Canonet QL17 GIII - pierwszy aparat, który nosiłem zawsze przy sobie. Dzieckiem tego związku była rozwijająca się chęć do dokumentowania prostych chwil i świata dookoła. Po raz pierwszy wyszedłem też z cyfrówką na ulicę robić klasycznego streeta.

Obraz
© Tomasz Watras

Jakie były te początki? Jak wyglądał u ciebie proces odnajdywania swojego miejsca w fotografii?

Zabrałem się za to w zupełnie nieodpowiedni sposób. Przy pomocy teleobiektywu 70-300 mm fotografowałem ludzi z ukrycia. Oczywiście także bezdomnych, co wydawało mi się strasznie głębokim tematem. Oglądając te zdjęcia jednak czułem, że coś z nimi nie tak. Teraz wiem, że był to dystans i dyskomfort jaki odczuwałem podczas pracy. Szybko się zraziłem i porzuciłem streeta na dłuższy czas. Niedługo potem nastąpił kolejny zwrot akcji. Zgodziłem się zrobić pierwszy ślub i nim się obejrzałem, stałem się... fotografem ślubnym! Zlecenia wpadały w miarę regularnie, doświadczenia przybywało, a ciekawe historie się mnożyły. Kiedyś na zleceniu zepsuł mi się mój podstawowy obiektyw (24-70 mm f/2.8), a do tego niecałą godzinę póżniej zmarł jeden z weselników i zabawa się skończyła.

Przesilenie nastąpiło kiedy wydawało się, że jestem na ostatniej prostej do własnego foto-biznesu specjalizującego się w fotografii do kotleta. Nagle uświadomiłem sobie, że robię zdjęcia których nie kocham. A do tego większość z nich powstaje tak naprawdę w Photoshopie, przedkładając wygląd nad właściwy moment wciśnięcia spustu migawki. Coś we mnie pękło - coś się skończyło, ale i coś się zaczęło. Pozbyłem się całego sprzętu fotograficznego, a torbę oddałem nawet za darmo losowej osobie z Facebooka. Kupiłem swoją wymarzoną Leicę M6 wraz z obiektywem 35mm f/1.4 Voigtlandera. Wyszło to chyba z potrzeby powrotu do bycia sobą i do tego, co w fotografii kocham najbardziej, czyli codziennego dokumentowania świata. Ponownie wyszedłem z aparatem na ulicę!

Obraz
© Tomasz Watras

Powiedziałeś kiedyś o swojej twórczości, że wszystko jest dziełem przypadku. W fotografii ulicznej trzeba mieć nie tylko szczęście, ale i umiejętności by mu dopomóc. Jakie masz swoje sprawdzone pomysły na ulicy, a czego nigdy byś nie zrobił?

Według mnie jest tylko jeden sprawdzony patent. Chodzić, chodzić i jeszcze raz chodzić. Do tego zawsze warto mieć przy sobie aparat i to najlepiej w ręce, a nie w kieszeni. Na pewno przydaje się ciekawość świata czyli coś, co każe Ci wejść do każdej bramy i zajrzeć w każdy zakątek. Być może wszystko jest dziełem przypadku, ale im częściej wychodzisz z domu, tym prawdopodobieństwo wystąpienia sprzyjającego ci przypadku się zwiększa. Jeśli masz do tego umiejętności, to mamy gotowy przepis na sukces. Moje wyjścia to zwykle kliku/kilkunastu kilometrowe spacery, ale takie ponad 20 km też się zdarzały. Oprócz tego szukam sposobów na wplatanie fotografii w codzienną rutynę, dlatego staram się chodzić w te same miejsca zawsze inną drogą. Najlepszym dowodem, że przynosi to efekty, jest moje zdjęcie z konkursu „Polska Ulicznie 2017” (powyżej), które powstało w czasie drogi do pracy. Miejsce to miałem upatrzone już od dawna - przesłałem kiedyś przyjaciółce zdjęcie poglądowe z komentarzem: „kiedyś będzie się tu coś działo i zrobię temu zdjęcie”. Gdy tylko zobaczyłem panów z drabiną, od razu przebiegłem na drugą stronę drogi i z teczką między kolanami, parasolem w jednej ręce, a aparatem w drugiej - zrobiłem serię zdjęć. Nawet przy tej okazji obtrąbił mnie mój kolega, jadący tamtędy do pracy.

A odpowiadając na drugą część pytania, to nie uważam już fotografowania bezdomnych za dobrą praktykę. Jest to proste i wielu fotografów od tego zaczyna, lecz niestety często jedynym celem tego zdjęcia jest obnażenie biedy i jeszcze większe poniżenie tego niejednokrotnie już wystarczająco poniżonego człowieka. Wydaje się w pierwszym odruchu że jest to głębokie, a moim zdaniem jest płytkie i proste. Bezdomny w końcu nie obroni się i nic z tym nie zrobi, a ty swoim zdjęciem nie pomożesz zmienić jego sytuacji. Oczywiście nie chciałbym wszystkiego generalizować, w każdej sytuacji znajdziemy pozytywne odstępstwa od normy. Nie mniej jednak uważam, że najpierw należy przyjąć jakieś zasady, by potem w pełni świadomie móc je łamać.

Obraz
© Tomasz Watras

Do tej pory operowałeś pojedynczymi zdjęciami twierdząc, że nie jesteś gotowy na kolejny krok. W końcu go jednak wykonałeś. Opowiedz proszę z czym się zmagasz tworząc reportaż "Dom” oraz czego Cię nauczyło fotografowanie górników z kopalni Staszic.

Szczerze mówiąc, dalej nie czuję się w pełni przygotowany, żeby zrobić kolejny krok. Między innymi z tego powodu co roku inwestuję w warsztaty. Byłem już między innymi u Tomka Lazara, Tomasza Kulbowiskiego oraz na warsztatach Un-Posed. W szczególnie polecam Lazara, który potrafi mówić o fotografii godzinami! Kolejną rzeczą jest kurs fotoreportażu i fotografii dokumentalnej w Akademii Fotografii w Warszawie, na który ostatnio się zapisałem. W przyszłości chciałbym żeby to było coś ambitniejszego - może Opava? Ale zanim to nastąpi muszę się jeszcze wiele nauczyć. Jako element edukacji traktuję też albumy i magazyny fotograficzne, których mam bardzo dużo. Ulubione to między innymi "The Suffering of Light" Webba, "Gypsies" Koudelki, "The Ballad of Sexual Dependency" Nan Goldin, oraz wszystkie drukowane numery polskiego doc! Photo Magazine.

"Dom” jest opowieścią o moich rodzicach, o naszym domu rodzinnym, wzajemnych relacjach (które na przestrzeni lat ciągle ewoluują), a także swego rodzaju kroniką ich codzienności. Większość zdjęć jest niepozowana i przedstawią moją mamę i tatę podczas tzw. prozy życia. Praca i inne obowiązki sprawiają, że coraz rzadziej u nich bywam. Robiąc zdjęcia utrwalam te chwile, by mieć je na dłużej. Materiał zbieram już prawie dwa lata i mam nadzieję wydać go kiedyś w formie albumu, ale dosłownie w kilku egzemplarzach. Robię to dla siebie, ale też dla przyszłych pokoleń, które może kiedyś pociągną ten temat. Największą trudnością w takich długoterminowych projektach jest systematyczność i umiejętność uchwycenia niezwykłości codzienności. Bardzo wymagająca jest też edycja, czyli moment w którym z przysłowiowych trzech dobrych zdjęć trzeba wybrać to jedno (o ile!), pasujące do narracji. W samej edycji nikt mi przy tym nie pomaga, stąd też wzięła się potrzeba pójścia na kurs i doskonalenia umiejętności.

W kopalni Staszic znalazłem się podczas warsztatów ze śląskim fotografem Arkiem Golą. Aby wziąć w nich udział wystarczyło wysłać kilka streetowo-reporterskich kadrów i mieć trochę szczęścia. Była to moja druga wizyta w kopalni i do końca życia zapamiętam warunki tam panujące. Na przemian ciepło i zimno, mrok, zapylenie, wilgoć, a miejscami całkiem solidny przeciąg. Część ze zrobionych zdjęć trafiło później do internetowego wydania Gazety Wyborczej. Uważam, że była to możliwość zebrania nowego doświadczenia i bardzo ciekawa przygoda.

Dziękuję za rozmowę!

Tymon Markowski

Wywiad pierwotnie ukazał się na stronie Street Photo Poland

Źródło artykułu:WP Fotoblogia
Komentarze (0)