Z aparatem po śmietnikach, czyli o powstawaniu fotoreportażu dla tygodnika „Polityka”
07.07.2014 14:08, aktual.: 26.07.2022 19:53
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Pół roku zajęła mi praca nad fotoreportażem, który można obejrzeć w bieżącym wydaniu tygodnika. W tym czasie przekonałem się, że aparat to świetny pretekst do uczestniczenia w nietypowych sytuacjach i wydarzeniach, co stanowi wartość nie do przecenienia.
O polityce „Polityki”
Warszawski tygodnik opinii jest jednym z ostatnich tytułów na polskim rynku prasowym, który publikuje fotoreportaże. Mowa o słynnej wśród polskich fotografów-dokumentalistów rubryce „Na własne oczy”. Cechą charakterystyczną tego cyklu jest to, że wszystkie zdjęcia do tekstu robione są przez jednego autora. Poza tym redakcja publikuje od 5 do nawet 8 zdjęć z jednego tematu. Regularnie swoje serie publikują tu Maciej Nabrdalik, Adam Lach, Piotr Małecki, Filip Springer. Do wtorku możecie oglądać mój reportaż na łamach tego tygodnika.
Początki współpracy
Nie wiem, w jaki sposób współpracują inni fotografowie z redakcją „Polityki”, ale u mnie zaczęło się od propozycji kilkunastu zdjęć, jakie przesłałem mailem do redakcji do tematu o powracającej modzie na spędzanie czasu nad Wisłą w stolicy. Zdjęcia się spodobały i nijako do nich powstał tekst napisany przez młodą dziennikarkę „Polityki”, Martę Mazuś. Reportaż ukazał się we wrześniu ubiegłego roku. Wspominam o początkach współpracy z gazetą, aby pokazać, że można się dostać na łamy tego pisma przesyłając po prostu swoje propozycje, ale na początku muszą to być z pewnością już gotowe zdjęcia lub prawie gotowe... Choć zasadą w tej rubryce jest, że zdjęcia są autorską wizją fotografa, współpraca z redakcją odnośnie „dofotografowania” pewnych motywów (które współgrają z tekstem), miała miejsce zarówno w przypadku tematu o Wiśle, jak i tematu o Miastożercach, czyli ludziach, których miasto żywi za darmo.
Pomysł na temat
Kiedy pierwszy mój autorski reportaż ukazał się w „Polityce”, naturalnym stała się chęć sprawdzenia w innych tematach. Tym razem nie musiałem już podsyłać prawie gotowego materiału zdjęciowego, a jedynie podsunąć pomysł na kolejny reportaż. Muszę przyznać, że w sumie zaproponowałem kilkanaście pomysłów, z czego jeden, pod hasłem: freeganie, dostał zielone światło. Skąd taki pomysł? Nie znałem do tej pory żadnej osoby, która w ten sposób „zdobywała” jedzenie, tym bardziej ciężko było mi zrozumieć postawę ludzi, którzy zamiast pójść do sklepu, jak wszyscy, poświęcają czas, aby ze śmietnika wyciągnąć nadpsute jedzenie. Jak później słyszałem, ludzie Ci nie grzebią w śmietnikach, bo ich nie stać na „normalne” jedzenie, a robią to z ideologicznych powodów. Zatem wiedziony zwykłą ciekawością świata i tych ludzi, chciałem ich poznać, zrozumieć, a przede wszystkim zobaczyć na własne oczy… I to właśnie umożliwia aparat fotograficzny. To on staje się wytłumaczeniem naszej obecności w wielu miejscach. To on umożliwia poznawanie ludzi i świata, który dla wielu pozostaje hermetyczny. Jakkolwiek brzmi to naiwnie, moim zadaniem jest uchylenie drzwi do takich światów.
Łatwe trudnego początki
Tekst reporterski miała napisać ponownie Marta Mazuś, z którą już wcześniej współpracowałem przy materiale o modzie na spędzanie czasu nad Wisłą w stolicy. Byłem zatem spokojny o efekt naszej współpracy przy „Miastożercach”. Uzgodniliśmy, wspólnie z redakcją, że będziemy chcieli pokazać różne formy poszukiwania jedzenia w mieście. Dla mnie oczywiście najbardziej fotogeniczne miało być uwiecznienie osób chwil szukania jedzenia w śmietnikach, ale zanim to nastąpiło, minęło jeszcze dużo czasu. W rezultacie pracę nad reportażem rozpoczęliśmy w grudniu ubiegłego roku. Na początku musieliśmy znaleźć bohaterów, przez których będziemy mogli pokazać szersze zjawisko. Wśród znajomych zacząłem pytać o takich ludzi. I tak dotarłem na blog miastozercy.pl (skąd później tytuł artykułu) dwóch dziewczyn, które chodzą po mieście i wyszukują jadalne rośliny. Kiedy napisałem do nich z pytaniem o pomoc przy realizacji tematu, okazało się, że jedna z nich jest moją znajomą sprzed lat! Dzięki temu nie miałem problemu z umówieniem się z nimi na spacer po opuszczonych działkach w poszukiwaniu czegoś „na ząb”. Pomimo tego, że był grudzień, okazało się, że można nadal znaleźć owoce głogu. Jedno ze zdjęć z tego spaceru znalazło się opublikowanym materiale.
Z aparatem po śmietnikach
Był styczeń, kiedy de facto zabraliśmy się za poszukiwanie kolejnych bohaterów do reportażu. Tym razem pomocny stał się facebook, gdzie istnieją grupy skupiające amatorów chodzenia po śmietnikach. Można tam było zobaczyć wiele zdjęć poruszających wyobraźnię fotografa, które na amatorskich zdjęciach pokazywały ogrom łowów, jakie zostały ze śmietników wyciągnięte. Jednak grupy te są zamknięte, a żeby się w niej znaleźć trzeba być wprowadzonym przez inną osobę. W rezultacie nie było to łatwe. Marta, autorka tekstu, wzięła na siebie dołączenie do takiej grupy i nakłonienie kogoś z tego grona do współpracy. Ja w między czasie szukałem dojść do tych ludzi przez internet: przez fora, innych dziennikarzy, którzy już pisali o tym zjawisku, portale dla wegetarian i wegan (wśród których jest wielu freegan), autorów filmu dokumentalnego o nich itp. Udało mi się dotrzeć różnymi kanałami do freegan, z Częstochowy, Krakowa, czy Torunia, a nam zależało na stolicy, aby przez jedno przykładowe miasto (w tym wypadku Warszawę) pokazać miastożerców.
W rezultacie dopiero po kilku tygodniach namawiania i umawiania udało się podczepić pod wypad z dwoma freegankami z facebooka pewnego późnego wieczoru. Wtedy odwiedziliśmy kilka sklepów, które po zamknięciu wyrzucają nadpsute owoce i warzywa, co jest pożywieniem freegan. Najważniejsze zdjęcie z tego wieczoru wymyśliłem już wcześniej i zależało mi na pokazaniu osoby, która zagląda do śmietnika. Pozostawało tylko czekać na taką sytuację. W sumie odwiedziliśmy tego wieczora kilka sklepów, ale niektóre z nich zamykają swoje kosze na kłódki, więc nie było szans na jedzenie i tym bardziej na zdjęcie, a niektóre z nich nie miały odpowiednich koszy, które pokażą w ciekawy i dynamiczny sposób sytuację. Dopiero przy 4-5 sklepie, który odwiedziliśmy, trafiłem na odpowiednie zgranie wszystkich czynników. Aby pokazać wspomniany ruch i dynamikę tej sytuacji ustawiłem dłuższy czas, a w czasie naświetlania poruszyłem aparatem. Do tego z boku lekko błysnąłem lampą wyzwalaną na odległość. Zaznaczyć muszę, że zdjęcie nie było w żaden sposób ustawiane, reżyserowane.
Ponieważ zależało mi na pokazaniu „łupów” z tego wypadu, rozstając się z dziewczynami, sfotografowałem wszystko na ziemi z góry. Natomiast następnego dnia spotkałem się z nimi ponownie, aby sfotografować jedzenie przygotowane z wyciągniętych ze śmietnika produktów. Muszę przyznać, że potrawy były bardzo dobre i nie miałem problemu, po odpowiednim ich przygotowaniu, z ich konsumpcją. Zdjęcia, które wtedy zrobiłem w rezultacie nie zmieściły się w piśmie.
Z czarnym bzem w tle
Dwie pary bohaterów, a właściwie bohaterek to za mało, aby przekonać Czytelnika, że miasto-jedzenie to większe zjawisko. Trafiliśmy na kolejny kobiecy duet społeczniczek, które w ubiegłym roku organizowały spacery. Dziewczyny miały zapoznawać jej uczestników z roślinami jadalnymi w okolicy oraz zachęcić do patrzenia na przestrzeń miejską jako miejsce, które może nas w pewnym zakresie wyżywić.
Paulina i Jodie, bo o nich mowa, założyły również społeczny ogród na Służewiu, gdzie każdy może przyjść i przyłożyć rękę do własnego wyhodowania marchewki. Poznaliśmy dziewczyny w kwietniu, czyli w okresie kiedy na dworze nie było jeszcze zbyt wielu roślin nadających się do pokazania podczas spacerów. Miałem jednak przeczucie, że będę mógł wykorzystać tę sytuację w ciekawy sposób na zdjęciach. Aż do czerwca czekałem na moment, kiedy taki spacer został zorganizowany. Zaskoczeniem było, że na koniec wyprawy, podczas której zebrano mnóstwo kwiatów czarnego bzu, Jodie przygotowała przepyszny napój z tych owoców. Obie sytuacje, czyli spacer oraz przygotowanie napoju to było to, co chciałem pokazać! I dwa zdjęcia z tego jednego wydarzenia znalazły się w publikacji. Jednak zanim w czerwcu wziąłem udział w tym spacerze, kilka razy wcześniej brałem udział w zakładaniu ich społecznego ogrodu, ponieważ liczyłem, że może taki motyw posłużyć jako uzupełnienie do zilustrowania tematu. Niestety żadne z tych zdjęć nie znalazło się w druku.
Więcej miasta w żercach
Choć wydawałoby się, że po tych kilku miesiącach poszukiwania bohaterów i oczekiwania na moment, kiedy wszystko dookoła zakwitnie i zaowocuje, redakcja stwierdziła (po czasie przyznaję jej rację), że na moich zdjęciach za mało jest miasta, a przecież w tytule jest „miasto”. Wobec tego zacząłem poszukiwania kwitnących i owocujących krzewów i drzew z miastem w tle, czyli bloki, ulice, infrastruktura miejska. Przez około 2-3 tygodnie gdziekolwiek jechałem, zabierałem rower i rozglądałem się dookoła w poszukiwaniu motywów, na które jak zwykle w takich sytuacjach trafiłem zupełnie przypadkowo. Pierwsze zdjęcie czarnego bzu z muralem w tle zrobiłem około 2 kilometrów od miejsca, gdzie mieszkam i wielokrotnie przejeżdżałem. Do tej pory nawet nie zwróciłem uwagi ani na tę miejską grafikę, ani tym bardziej czarny bez.
Muszę się też przyznać, że odwiedzałem to miejsce przez dwa dni, aż w końcu udało mi się wykonać odpowiednie zdjęcie. Do tej pory przy muralu ciągle stały zaparkowane samochody. W końcu udało mi się upolować sytuację, kiedy pod blokiem było pusto. Drugie zdjęcie z człowiekiem pod owocującą wiśnią powstało przypadkowo, kiedy przejeżdżałem ulicą Tamka w samym centrum Warszawy. Sytuacja jest autentyczna i niepozowana, a cała akcja z powstawaniem tego zdjęcia zajęła mi 2-3 minuty. To pokazuje, że niektóre zdjęcia motywy są kwestią pracy i wyczekiwania na odpowiedni moment, a inne to czysty zbieg okoliczności.
Pomimo tego, że realizacja tematu zajęła kilka miesięcy i sporo mojego czasu, to uważam, że było warto. Po pierwsze, poznałem ciekawych ludzi starając się zrozumieć ich „inność”. Poza tym zobaczyłem z blisko to, co mnie ciekawiło, ale nie miałem motywacji do poznania tego zjawiska wcześniej. Aparat okazuje się świetnym pretekstem do uczestniczenia w nietypowych sytuacjach i wydarzeniach, to jest wartość nie do przecenienia. Do tego powstały zdjęcia, z których jestem zadowolony oraz powstało coś namacalnego, czyli papierowa publikacja w prestiżowym piśmie. Muszę również zaznaczyć, że pismo to nadal płaci całkiem przyzwoicie za publikacje. Gdybym zsumował ilość godzin poświęconych na research w internecie, próbę kontaktu z ludźmi, uczestniczenie w wydarzeniach, które fotografowałem, licząc, że znajdą się w gazecie, to może nie wyszłaby z tego jakaś zawrotna kwota, a może nawet byłaby to niska stawka, ale nie zawsze każda godzina spędzona na pracy musi przynosić wymierną korzyść finansową. Tym nie mniej liczę, że następny reportaż nie będzie uzależniony od zmienności pór roku.
Mam nadzieję, że powyższy tekst zachęci Was do szukania i realizowania własnych interesujących Was tematów, do których spróbujecie przekonać prasę. Powodzenia!
Wydanie tygodnika „Polityka” z reportażem „Miastożercy” w cyklu „Na własne oczy” do nabycia w kioskach do wtorku 8 lipca. Publikacja dostępna też w formie elektronicznej tutaj.
Więcej zdjęć z tego tematu i inne moje realizacje do zobaczenia na stronie www.piotrkala.pl