Zagraniczne zlecenia fotograficzne – czy to się opłaca?
Ostatnio bardzo mocno śledzę to, co dzieje się na Instagramie i widzę na kontach polskich fotografów powtarzający się opis – "I’m destination wedding photographer".
26.04.2017 | aktual.: 26.07.2022 18:32
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Nie chcę wnikać, na ile jest to prawda, a na ile pobożne życzenie. Nie o tym miał być dzisiejszy wpis. Zaznaczę tylko jedną rzecz: Nie wystarczy wpisać sobie informację o tym, za kogo chcemy, by nas uważano. Głęboko wierzę w to, że w pracy zawodowej (jak i w życiu) znacznie ważniejsze od "gadania o tym kim jestem" jest działanie.
Nie chcę podcinać nikomu skrzydeł. Uważam, że trzeba odważnie planować rozwój i mierzyć wysoko. Swoją drogą: Gdy śnisz o spektakularnym sukcesie w fotografii, to nawet, gdy osiągniesz jedynie 40% z tego, co założyłeś na początku, to i tak zajdziesz dalej, niż ci, którzy bali się mierzyć wysoko.
Jakiś czas temu miałem okazję rozmawiać w podcaście "Niezłe Aparaty" z polskim fotografem mieszkającym w Szkocji, pracującym na całym świecie. Mój rozmówca poruszył wtedy bardzo ważny temat dotyczący zleceń zagranicznych, a mianowicie - kwestię zarobków. Zresztą w podobnym tonie wypowiedział się inny fotograf Marco Marinkovic w Delicious Podcast.
Jeśli to czytasz, to znaczy, że masz już jakieś doświadczenie w fotografowaniu ślubów i wiesz, jak ciężko zrobić pierwsze kroki na tym rynku. Niektórzy zaczynają od bardzo niskich stawek, inni robią zdjęcia za darmo.
Przy zleceniach zagranicznych panuje dokładnie ten sam mechanizm. Nawet uznani fotografowie, którzy w Polsce osiągnęli już dużą rozpoznawalność, oferują swoje usługi za granicą, nie czerpiąc z tego żadnych profitów.
Śledząc dyskusję na grupie FB słuchaczy podcastu, znalazłem informację o tym, że są fotografowie, którzy nie tylko nie zarabiają na zleceniach zagranicznych, ale też kupują bilety lotnicze swoim parom.
Zresztą Marek Pacura w podcaście, o którym piszę, wspomina o tym, że fotograf, który poważnie myśli o międzynarodowej karierze, musi w bardzo szybki sposób przejść z "nieopłacalności robionej pod portfolio” do konkretnych zarobków.
Z tego co widzę, w większości tak się nie dzieje. Na jednej z grup fotograficznych pojawiło się niedawno pytanie o to, kto byłby chętny polecieć na zagraniczne zlecenie za własne pieniądze, żeby popracować tam za darmo dla innego fotografa. Nie jestem pewien, ale zdaje się, że nawet nie można byłoby wykorzystać w portfolio zrobionych tam zdjęć.
Wyniki były szokujące (przynajmniej dla mnie), bo na liście chętnych znalazły się nazwiska, których nigdy nie podejrzewałbym o to, że cenią się tak nisko.
Załóżmy, że lecisz na ślub za granicę. Kasujesz więcej niż za "normalny” ślub w Polsce. Mniej więcej o 20–30%. W podróży spędzasz dwa dni a jeden dzień fotografujesz - to łącznie trzy doby.
Poza tym: ile zarobiłby na takim samym zleceniu fotograf z zachodniej części Europy? Czy faktycznie wszystkie zlecenia zagraniczne są tak piękne, że nie dorównuje im żaden ślub w Polsce (patrząc z perspektywy rozwoju Twojego portfolio).
Tych pytań, czy raczej wątpliwości, jest więcej. Myślę jednak, że tyle wystarczy, by przybliżyć się do racjonalnego podejścia w sprawach biznesu fotografa ślubnego. Nie zrozum mnie źle, nie piszę: to się nie opłaca, więc tego nie rób. Chodzi mi jedynie o to, że jeśli już stawiasz na większą nieobecność w domu, to niech to się wszystko kalkuluje.