Naśladując National Geographic, czyli domowe fotopułapki w praktyce

W piwnicy wydawnictwa National Geographic w Waszyngtonie znajduje się jedno z ważniejszych pomieszczeń. Biuro wypełnione wiertarkami, tokarkami i innymi elektronarzędziami, gdzie pośród przewodów, układów scalonych, rozkręconych obiektywów pracują Ci, bez których wiele, wiele zdjęć znanych z okładek magazynu nigdy by nie powstało.

Naśladując National Geographic, czyli domowe fotopułapki w praktyce
Źródło zdjęć: © © Marcin Dobas
Marcin Dobas

15.08.2015 | aktual.: 26.07.2022 19:32

To miejsce, gdzie naprawia się, modyfikuje i tworzy urządzenia wykorzystywane przez fotografów National Geographic. Urządzenia, których nigdzie nie można kupić, a są niezbędne do zrobienia zdjęcia z ukrycia, sfotografowania ptaka gniazdującego trzydzieści metrów nad ziemię albo wnętrza dziupli, dzięki którym powstają ujęcia z powietrza czy spod wody. Kenji, bo tak ma na imię człowiek, który od kilkudziesięciu lat przygotowuje te gadżety dla fotografów wykonał również fotopułapki, dzięki którym Steve Winter portretował lamparty śnieżne.

Searching for the Snow Leopard | National Geographic

Jest wiele dziedzin fotografii i sytuacji, które nie pozwalają nam wykonać jakiegoś zdjęcia. Czasem bywa to zbyt niebezpieczne, niekiedy trudno się gdzieś się dostać, dość często też fotografowany zwierzak, czując naszą obecność, nie zechce się pokazać. Jeżeli nie możemy zrobić zdjęcia, a bardzo byśmy chcieli, należy skorzystać z technologii. To, że my nie odważymy się stanąć kilka metrów od niedźwiedzia, nie znaczy, że nie możemy umieścić tam aparatu i poczekać, aż niedźwiedź do niego podejdzie. Co ryzykujemy? Utratę sprzętu, ale nie życia. Oczywiście, bez ryzyka nie ma efektów, jednak musimy postawić granicę ryzyka, aby nic złego nam się nie stało. Jeśli przeanalizujemy dzisiejsze filmy, dostrzeżemy, że coraz częściej ujęcia z powietrza zamiast z samolotów czy śmigłowców wykonuje sie za pomocą dronów lub wielowirnikowców. W niebezpiecznych miejscach korzysta się z pojazdów przypominających te, jakich używają antyterroryści i saperzy. Oczywiście, zawsze będzie nas ograniczał budżet, rzadko bowiem dysponujemy takimi finansami jak BBC na planie zdjęciowym czy National Geographic podczas realizowania materiału o lampartach śnieżnych, jednak z całą pewnością warto śledzić rozwiązania stosowane przez najlepszych i próbować je naśladować. Dzięki temu wykonamy fotografie unikatowe, zapadające w pamięć, zmieniające punkt widzenia, pokazujące świat z zupełnie innej perspektywy. Co istotne, każda inwestycja w tego typu rozwiązanie sprawi, że zyskamy przewagę nad konkurencją, czyli wszystkimi inwestującymi w nowe korpusy i goniącymi za większym aparatem, większą matrycą czy większym obiektywem.

Fotopułapki

Oczywiście sama fotopułapka to tylko kropla w morzu potrzeb. Potrzebujemy również zwierzaka, który do niej podejdzie, cierpliwość, szczęście i godziny spędzone na porażkach. Podczas ostatniego wyjazdu stwierdziłem, że wykorzystam w fotografii przygotowane własnoręcznie fotopułapki. W tym celu zaopatrzyłem się w pancerne skrzynie takie w których czesto transportuję sprzęt. Padło na BOXCASE. Dobra tania i pancerna plastikowa skrzyneczka. Zdecydowałem się na dość mały rozmiar, taki aby mógł pomieścić aparat fotograficzny i zasilanie wykonane z ogniw LiPo. Skrzynka, ze względu na swą budowę zapewnia ochronę sprzętu jak również wodoodporność. Z tym drugim jednak nie ma co przesadzać, ponieważ pierwsze co musiałem wykonać to okrągły otwór przez który mógłbym wysunąć obiektyw.

fotopulapki i niedźwiedzie

Przygotowałem kilka takich zestawów. W każdym umieściłem aparat Olympus OM-D EM-10 z szerpokokątnym obiektywem 9-18 mm. EM-10 bo najtańszy z zestawu, a OM-D 9-18 bo najszerszy. Szerszy już coprawda jest 7-14 mm albo 8 mm, ale są to zbyt świeże świeżynki, żeby pierwsza sztuka obiektywu jaki zawitał do Polski została zniszczona przez ciekawskiego misia…

Wyzwalanie

Temat wyzwalania długo spędzał mi sen z powiek. Nie do końca byłem w stanie zdecydować się na jedno rozwiązanie – więc wybrałem trzy opcje.

  • Czujnik PIR – czujka ruchu znan z alarmów domowych i reagująca na zwierza. Problem polegał na tym, że domyślnie takie czujki programowane są jako NC (normal closed). Co to znaczy? Otóż obwód normalnie jest zamknięty i wykrycie ruchu powoduje przerwanie obwodu.Ma to sens w instalacjach alarmowych, gdzie przecięcie kabla powinno wyzwolić alarm. Ja jednak potrzebowałem czujkę NO, czyli normal open. Wychwycenie ruchu powinno zewrzeć styki i wyzwolić migawkę. Niestety wymagało to kilku przeróbek w samej płytce czujki dzięki czemu udało mi się zamienić z NC na NO. Oczywiście sam nie jestem taki genialny i bez pomocy kumpla nie byłbym w stanie tego ugryźć.
  • Wyzwalacz Phottix - korzystam z wyzwalacza radiowego** Phottix Plato**. Wyzwalacz działa na częstotliwości 2.4 GHz, jest zasilany bateriami AAA i jak znajdę chwilę to opisze go przy najbliższej okazji. To co jest ważne, że pilot ma dość spory zasięg (około 200 metrów na otwartej przestrzeni ) jednak – co okazało się dopiero gdy miałem możliwość wykonania świetnych kadrów…. W trosce o zużycie energii wyzwalacz wyłącza się po 30 minutach bezczynności. Nie wiem dlaczego nie chciał się zdalnie wybudzić wiem, że straciłem kilka kadrów.
  • Wyzwalanie Wi-Fi – funkcja oferowana przez Olympusa OM-D – polegająca na współpracy ze smartphonem. Za pomocą połączenia radiowego uzyskuję nie tylko możliwość wyzwalania migawki, ale również podgląd na żywo. Dzięki temu mogę na bieżąco obserwować co „widzi” mój aparat.

Każde z tych rozwiązań miało swoje wady i zalety i każde sprawdza się w innych sytuacjach. Czujka PIR jest całkowicie bezobsługowa i pułapka nie musi znajdować się w zasięgu wzroku. Po prostu mogę iść spać, a zdjęcia będą robiły się same. Z kolei wyzwalacze Phottix i aplikacja Olympus wymaga czuwania przy pułapce. W zasadzie nie jest to już chyba pułapką, ale aparatem przysuniętym do zwierzaka.

Efekty

Póki co mizerne. Pierwszy dzień – nie zaowocował żadnymi spektakularnymi spotkaniami. Zwierzaki się kręciły, ale pogoda nie dopisała zbytnio i żaden nie miał ochoty zawędrować w okolice fotopułapki. Drugi dzień przyniósł najwięcej niespodzianek. Po pierwsze ustawienia aparatu, które wybrałem były błędne. Aparat zapamiętywał parametry ekspozycji pierwszego zdjęcia i utrzymywał je już cały czas. Zatem pierwsze zdjęcie wiązało się z zablokowaniem ekspozycji tak jakbym wcisnął przycisk AEL. Wieczorem oczywiście przylazł niedźwiedź, przewrócił skrzynkę z aparatem, oblizał obiektyw tylko zdjęcie zostało wykonane baaaaaardzo mocno niedoświetlone. Następnego dnia udało mi się poprawić ten błąd… Niestety nie byłem w stanie wyłapać tych ustawień podczas testów przeprowadzanych w domu.

Obraz
© © Marcin Dobas

Kolejny dzień przyniósł wielką niespodziankę. Ciekawskie rosomaki. Zwierzaki podchodziły bardzo blisko do czatowni i potrafiły kłaść się przed skrzynką z aparatem i wpatrywać w obiektyw. Lizały przednią soczewkę, zaglądały w obiektyw i obwąchiwały skrzynkę zaciekawione. Niestety pokpiłem trochę z ustawieniem ostrości. Nie jest ona tam gdzie być powinna. Jako, że tego dnia siedziałem w dość ciemnym lesie nie chciałem przymykać przysłony co zaowocowało małą głębią ostrości. Zdjęć z ostatnich wyjazdów przywiozłem sporo. Za miesiąc wracam znów do Finlandii i znów spędze kolejne godziny „polując” na ten właściwy kadr…

Wniosek jest jeden. Nawet jeśli korzystamy ze zdobyczy technologii – wykonanie dobrego zdjęcia jest cholernie trudne i wymaga poświęcenia czasu i energii. Nie da się ukryć, że przez kolejne miesiące będę się starał złapać ten decydujący moment i „upolować” któregoś z tych arktycznych drapieżników w dużo lepszy sposób. Póki co ilość zdjęć z fotopułapek rośnie – choć jeszcze daleko im do idealnej fotografii…

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)