Lustrzanka? A na co to komu? O tym, dlaczego przesiadłem się na bezlusterkowca
Fotografuję od 11 lat. Większość tego czasu spędziłem z toporną lustrzanką, którą ledwo byłem w stanie udźwignąć, ale wyglądałem z tym profesjonalnie. Niedawno zmieniłem system i jestem bardzo szczęśliwy z tego powodu! Chciałem podzielić się z Wami refleksją na temat luster i bezlusterkowców.
Kiedy w gronie znajomych pojawia się temat fotografów, większość wyobraża sobie gościa z kilkukilogramowym korpusem i wielkim szkłem w rękach. Jasne, to dość oczywiste, ale również archaiczne spojrzenie na temat. W dzisiejszych czasach mamy różne alternatywy, które sprawdzają się równie dobrze, a może nawet i lepiej?
Jakie woły robocze zaprzęgałem?
W mojej karierze miałem do czynienia z wieloma aparatami. Zacząłem od Canona A540 PowerShot, później był Canon EOS 1000D z gripem, dalej był Canon EOS 5D Mark II oraz 5D Mark III – również z uchwytami. Do tego dochodziły dość spore, aczkolwiek optycznie świetne, obiektywy. Przez moją szklarnię przewinęły się m.in.: Sigma 35 mm f/1.4 Art oraz Canon 135 mm f/2 L USM. To naprawdę sprzęt z najwyższej półki i z ciężkiej kategorii wagowej.
Tymi korpusami i obiektywami zrobiłem tysiące zdjęć – lepszych i gorszych, setki nadawały się do kosza od razu po zgraniu. Nie będę teraz mówił o fotografowaniu aparatami tradycyjnymi, bo nie lubię się specjalnie powtarzać, aczkolwiek wiem jedno – lustrzanka to wielkie obciążenie.
Co poszło nie tak?
Wujek Ben miał rację. Niejednokrotnie idąc na zdjęcia, zwracałem uwagę ludzi. Małe chucherko, jak ja, stało z wielkim aparatem – trudno tego nie zauważyć, wyglądało to dość komicznie. Dodatkowo – łapy mi się uginały. 5D Mark III z gripem i 135-tką ważą około 2,5 kg. Po kilkunastu minutach pracy zwyczajnie zaczynał mnie boleć nadgarstek. Pamiętam też, że zdarzyło mi się relacjonować festiwal muzyczny ciągiem przez 18 godzin z całym sprzętem na plecach. Następnego dnia nie mogłem się ruszyć.
Oczywiście nie mogę zaprzeczyć, że jakość obrazka, którą dostawałem z mojego zestawu, była praktycznie idealna. Wszystko było odpowiednio ostre, kolory cudowne, ziarno znikome. Ale za jaką cenę... Teraz, po kilku latach fotografowania i latania z ciężkim sprzętem na plecach, coraz częściej zaczęły występować u mnie problemy z kręgosłupem oraz nadgarstkiem – to znane przypadłości wielu fotografów.
Stwierdziłem, że zdrowie jest ważniejsze.
Rozum vs. serce
Przestałem też fotografować komercyjnie, ale nie wykluczam w przyszłości takiej możliwości. Zapadła decyzja o sprzedaży całego systemu Canona i zainwestowaniu w coś nowego. Od razu wiedziałem, że zdecyduję się na bezlusterkowca, ale nie wiedziałem jakiego. W pierwszej chwili przemówił rozsądek i powiedział: "Marcin, weź A siódemkę. To pełna klatka, świetna czułość, genialne obiektywy – będzie pan zadowolony”.
Niestety, a może stety, mam tak, że rzadko słucham rozumu, a koncentruję się na sercu. To podpowiadało mi, że jestem na etapie, gdzie nie chcę aparatu bardzo brzydkiego i praktycznego, ale ładnego, którym będzie mi się dobrze i przyjemnie fotografowało. Gdybym miał wolne 30 kawałków, pewnie latałbym z Leicą, aczkolwiek nie miałem takiej kwoty. Jak wiecie – kocham klasyczne aparaty. Domyślacie się, jaki był mój kolejny strzał?
Małe jest piękne
Po rozmowach z wieloma specjalistami odnośnie sprzętu i po godzinach ślęczenia przed komputerem, zdecydowałem, że moim nowym aparatem zostanie Fujifilm X-Pro2 z obiektywami 23 mm f/1.4, 35 m f/1.4 oraz 90 mm f/2 – byłby to taki sam zakres ogniskowych, jakiego używałem na Canonie. Wybrałem się do mojego kolegi Łukasza, pracującego w jednym ze sklepów fotograficznych, który pozwolił mi pobawić się aparatami.
X-Pro2 to genialny sprzęt – autofokus działa szybko, na wyższych czułościach ziarno jest bardzo akceptowalne, ergonomia była w porządku (nawet pokrętło od ustawiania ISO), a głębia ostrości, dzięki jasnym obiektywom, mi odpowiadała. Nawet mimo tego, że mamy tu do czynienia z matrycą w rozmiarze APS-C, a nie czujnikiem pełnoklatkowym.
Wszytko miało być pięknie, miało nie padać. I niestety – zaczęła się ulewa. Model, który wybrałem nie leżał mi najlepiej w rekach – czułem się, jakbym trzymał płaską cegłę. Co z tego, że ładną, skoro cholernie niewygodną. Mały optyczny wizjer był irytujący, opóźnienie wizjera elektronicznego również. Nie zmienia to faktu, że był naprawdę ładny. Byłem gotów się do tego przyzwyczaić, lecz pech chciał, że w jednym miejscu odchodziła guma, a drugi egzemplarz, który przyszedł do salonu, był już rozpakowany. Nie chciałem go.
Z ciekawości zapytałem o model X-T2. Kiedy wziąłem aparat do ręki, poczułem, jakby był dla mnie stworzony. Mam małe dłonie, więc wpasował się idealnie. Odruchowo mój palec wskazujący trafił na spust migawki i płynnie zacząłem manipulować korpusem. Niestety kasa zgodziła się na tyle, by kupić 2 z 3 moich wymarzonych szkieł i tak skończyłem z trzydziestką piątką (odpowiednik 50 mm na FF) oraz dziewięćdziesiątką do portretów (odpowiednik 135 mm na FF).
Pierwsze wrażenia
Zmiana parametrów na górze body jest dla mnie bardzo wygodna – przyzwyczajenie z ”analogów”. Zmiana przysłony za pomocą pierścienia na obiektywie to bajka, a elektroniczny wizjer chodzi płynnie. To ostatnie było moją największą obawą w przypadku bezlusterkowca.
Niefortunnie się składa jednak, że X-T2 nie jest moim ideałem piękności. Faktycznie jest ładniejszy od Canona 5D Mark III, ale zdecydowanie wzornictwem przegrywa z Fujifilm X-Pro2. Jest natomiast demonem prędkości pod kątem autofokusu (325 punktów) oraz szybkostrzelności (do 14 kl./s z migawką elektroniczną).
Co do jakości obrazka – nie mam zastrzeżeń. Matryca X-Trans III o rozdzielczości 24 Mpix zdecydowanie spełnia moje oczekiwania – obraz jest duży, wyraźny i ostry. Nie zauważyłem specjalnie rozjechanych pikseli ani też przeszkadzającego ziarna. Wiadomo – musiałem przetestować aparat w różnych warunkach. Niestety, większość zdjęć usunąłem.
Obawiałem się jeszcze jednego – pracy w studiu. Wiadomo, w wizjerze jest symulacja ekspozycji, ale nie wiedziałem o tym, że można przełączyć wizjer tak, by na stałe pokazywał automatycznie dobraną poprawną ekspozycję, niezależnie od warunków. To był strzał w dziesiątkę. Pracowało mi się naprawdę dobrze.
Wady i zalety nowego systemu
Fotografuję ”fudżikiem” od tygodnia i muszę powiedzieć to z całą dozą szczerości: pełna klatka jest przereklamowana. Kiedyś rozmiar sensora miał większe znaczenie dla szumów i rozpiętości tonalnej niż dla głębi ostrości. Oba parametry sprawdzają się w Fujifilm X-T2 naprawdę dobrze. Dzięki jasnym szkłom mogę osiągnąć płytką głębię oraz obniżyć czułość podczas fotografowania w trudnych warunkach.
Z innych rzeczy bardzo spodobała mi się opcja Wi-Fi, lecz oprogramowanie wciąż wymaga poprawek. Łączenie się z aparatem trwa dość długo i niekiedy nie udaje się go nawiązać. Bardzo fajnym pomysłem jest zmiana sposobów wyświetlania obrazu, lecz brakuje mi tego, by obraz aktywował się w EVF-ie za pomocą czujnika, a obraz na LCD był wyświetlany tylko po zrobieniu zdjęcia lub po wciśnięciu przycisku MENU. Czekam, aż kolejna aktualizacja oprogramowania to wprowadzi.
Póki co, jedynymi usprawnieniami, które postanowiłem wprowadzić do mojego aparatu, jest zamontowanie oparcia dla kciuka (thumb grip) oraz miękkiego spustu migawki, czyli małego wkręcanego guziczka, dzięki któremu lepiej można wyczuć skok przycisku.
Podsumowanie
Po latach przekonałem się do małych aparatów. Nie żałuję tej decyzji. Jakość obrazu jest świetna, optyka dobrze współgra z korpusem – zwłaszcza że co chwilę pojawiają się uaktualnienia oprogramowania do aparatów oraz obiektywów. Fotografowanie X-T2 to czysta przyjemność i mówię to ze szczerym przekonaniem.