Rybacy z Elminy w Ghanie. Podróż Tomasza Tomaszewskiego w miejsce, gdzie czas ma zupełnie inny wymiar
Dlaczego rybacy są podobni do mrówek? Co mają wspólnego z polską komuną i czy trzeba jechać do Afryki, aby zrobić dobre zdjęcia? Mistrz fotoreportażu Tomasz Tomaszewski opowiedział nam o jednym ze swoich materiałów, dotyczących rybaków portu w Elminie w Ghanie.
16.09.2016 | aktual.: 16.09.2016 10:41
Tomasza Tomaszewskiego przedstawiać wam nie muszę, ale te zdjęcia raczej powinienem. Fotoreportaż „Elimna" to niezwykłe doświadczenie wizualne - pokazują świat, do którego większość z nas nie ma dostępu. Świat afrykańskich rybaków z małego portu Elmina w Ghanie, leżącego na zachodnim wybrzeżu Afryki, niedaleko miejscowości Cape Coast. Świat, w którym ludzie żyją w innym tempie, innej świadomości, skupiając się wokół wspólnej pracy przy połowie i sprzedaży ryb. To świat, który może się niedługo, szybko i bezpowrotnie zmienić.
Port rybacki Elmina został założony przez Portugalczyków w XV wieku i był pierwszym europejskim ośrodkiem handlowym na zachodnim brzegu Afryki. Często zatrzymywały się tu statki płynące na południe kontynentu, ale też i te zmierzające dalej do Indii. W drugą stronę wyprawiono stąd wiele statków wywożących pod swoimi pokładami tysiące niewolników. Po odkryciu pokładów złota Elminą szybko zainteresowały się kolonizujące Afrykę europejskie kraje. Wioska stała się zamorską kolonią Królestwa Danii, a następnie, w XIX wieku, port wykupili Anglicy.
Dzisiaj Elmina liczy ponad 30 tys. mieszkańców, którzy w zdecydowanej większości żyją z połowu ryb, jednak podobnie, jak kiedyś, muszą zmagać się z przeciwnikiem. Tylko tym razem na zupełnie innym gruncie. Zdjęcia znalazłem niedawno w magazynie Lens Culture. Ich autor, Tomasz Tomaszewski, opowiedział mi historię ich powstania.
Kim są rybacy z Elminy? Co zdecydowało, że zdecydował się Pan do nich dotrzeć ze swoim aparatem?
- Byłem w podróży do Beninu, jechałem tam, żeby być zainicjowany w wiosce voodoo. Chciałem poddać się inicjacji, aby móc potem sfotografować tę ceremonię. Podczas drogi do Beninu przejeżdżałem przez Elminę. Tam jest most, który łączy dwa brzegi rzeki, która ma ujście do oceanu w tym miejscu. Kiedy z samochodu, z okna, spojrzałem na to miasto, na tę zatokę, na łodzie, to był obraz, który tak we mnie głęboko utkwił, że nie potrafiłem sobie z tym poradzić. Przez cały rok myślałem o tym, co widziałem. Pragnąłem tam wrócić. Udało mi się to dopiero po ok. roku. Mogłem obejrzeć wioskę bardziej wnikliwie.
To jest dość niezwykłe miejsce. Będąc tam można odnieść różne wrażenia. Jedno z nich sprawia, jakby czas miał zupełnie inny wymiar. Z jednej strony znajdują się tam dysze satelitarne, ludzie rozmawiający przez telefony komórkowe, ale z drugiej strony sposób, w jaki oni żyją, co robią w czasie wolnym, te łodzie, które budują przy pomocy najprostszych narzędzi znanych tysiąc lat temu, sprawia, że jest to jakiś taki fragment świata, w którym czas zupełnie biegnie niemalże do tyłu.
Myśli Pan, że czas zatrzymał się tam na dłużej?
- Tam żyje bardzo dużo ludzi, prawie wszyscy utrzymują się z rybołówstwa, a na horyzoncie stoją chińskie kutry wyposażone w nowoczesne technologie, które wyławiają im te ryby. Spodziewam się, że to skończy się tragedią dla rybaków z Elminy. Ich łodzie są niesamowicie proste, bez żadnego wyposażenia. Łowią tak, jak się łowiło setki lat temu, tyle że zarzucają sieci z plastiku, a nie np. z bawełny.
W swoim życiu widziałem wiele wiosek rybackich na całym świecie, ale ta jest niezwykła. Elmina wygląda jak mrowisko z milionem ludzi biegających, krzyczących, podnieconych. Im tam chodzi o to, aby jak najszybciej sprzedać złowione ryby, znaleźć dobrego kupca, przenieść te ryby w miejsce, gdzie się nie zepsują. To wszystko odbywa się w chaosie, ale on ma wewnętrzny porządek. Tak jak chaos otaczający nas też składa się ze struktury, która nazywa się fraktalem i jest pięknie uporządkowana. Tam też działa podobny mechanizm. To było też w jakiś sposób zaskakujące, że nie widziałem, żeby ktoś tam czuł się zagubiony i nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Może poza mną.
Ci ludzie zorganizowali się w szczególny sposób - to jednak wielka spółdzielnia. Żyją trochę w komunie - dzielą się pracą, dzielą zyskiem. Nie mają lodówek, nie mogą mrozić ryb, więc trzeba je suszyć, a do tego potrzebni się kolejni ludzie. Są powiązani nawzajem. To niezwykłe miejsce, które mnie magnetycznie ciągnęło.
Patrząc na zdjęcie otwierające ten materiał, aż ciśnie się pytanie - czy nie obawiał się Pan fotografować mieszkańców Elminy jako obcy przybysz z zewnątrz?
To nie są ludzie, którzy czekają, aż przyjedzie Pan i zrobi o nich historię. Mówię o tym w sposób delikatny, ale chodzi mi o to, że oni nie chcą być fotografowani. Nie wiem, z czego to wynika. Jest wiele krajów, w samej Afryce, gdzie bardzo ciężko się fotografuje. Nie byłem tam długo, zatem nie mogłem wchodzić z nimi w intymne związki. Aby móc pokazać ich życie, musiałem korzystać z bardzo małego aparatu, Sony RX1, który wygląda jak amatorskie, plastikowe narzędzie. Mimo to jest to zawodowy aparat z moim ulubionym, podstawowym obiektywem. To, że zrobiłem takie zdjęcia, że Ci ludzie nie patrzą w obiektyw, to jest po części zasługa właśnie sprzętu, z którego korzystałem. Gdybym pojawił się tam wtedy z profesjonalnym, ciężkim aparatem, z ogromnym obiektywem, to zapewne dzisiaj bym z Panem nie rozmawiał.
No i dzięki temu, że ten aparat wyglądał zupełnie nieinwazyjnie, jako coś amatorskiego i prostego, to nie wzbudzałem strachu i podejrzeń, że jestem zawodowym fotografem, który przyjechał zrobić im krzywdę. Oni się czuli w miarę swobodnie, chociaż nie są to ludzie, którzy z radością dopuszczają Pana do siebie. To jest trudne miejsce do fotografowania, mało popularne. W czasie czterech dni, gdy tam byłem, spotkałem czterech białych ludzi. Żaden z nich nie wszedł na targ, bo się bali. Oglądali to z mostu, ale nie widziałem, aby ktoś się odważył wejść między rybaków.
Poza tym, to nie jest pierwsze tego typu miejsce, gdzie fotografowałem. Ja jestem siwym Panem z brzuchem, działam bardzo powoli, rzadko podnoszę aparat do oka. Próbowałem rozmawiać z tymi ludźmi na migi, bo przecież nie mówiłem ich językiem. Zachowywałem się jak helikopter używając rąk. To wywołuje chociaż minimalny szacunek. Na szczęście, nie spotkało mnie nic, co mogłoby mnie zaniepokoić. Natomiast nie mogę tego miejsca polecić osobom, które nie mają doświadczenia.
Nieco złowrogiego charakteru dodaje tu zastosowanie czarnobieli. W oczach wielu ludzi Afryka wydaje się niezwykle barwnym miejscem. Dlaczego zdecydował się Pan wykonać ten materiał w czerni i bieli?
- Te wszystkie zdjęcia są czarno-białe, ponieważ światło tam było straszne. Ja po prostu nie widziałem tam koloru. Dysponowałem aparatem Sony RX1. To pełnoklatkowy kompakt z małym flashem. Często używałem tej malutkiej lampy błyskowej nie jako źródła do oświetlenia całej sceny, ale w celu dopalenia. Ten aparat ma migawkę centralną, zatem można świecić flashem przy każdym czasie. Nawet przy tych bardzo krótkich. To bardzo ułatwiało pracę.
Wspomniał Pan o tym, że Elmina wywarła na Panu wyjątkowe wrażenie. Czy jest Pan zdania, że trzeba jechać na drugi koniec świata, aby uzyskać taką dawkę inspiracji?
- Niekoniecznie rzeczy, które dobrze wyglądają, zamieniają się w dobrą fotografię. Bardzo często jest dokładnie odwrotnie. To jest jedna z tajemnic, którą warto rozpoznać. Realizuję teraz taką impresję na temat Polski, próbując się wyzwolić z pewnego terroru, w którym przebywam od kilkudziesięciu lat. Wykształcono mnie w NG w poszukiwaniu zdjęć, które coś opowiadają i mają czemuś służyć. Dla przeżycia czegoś innego i odkażenia umysłu próbuję się wyzwolić. Robię zdjęcia, których motywem ma być wszystko, tylko nie próba opowiedzenia czegokolwiek. Okazuje się, że jest to dla mnie niesamowicie trudne wyzwanie.
To jest niezwykle ciekawe, gdy uczę studentów, że ta czarna skrzynka noszona na piersi potrafi przejąć osobowość fotografa. Zdjęcia, które robimy, de facto bardziej świadczą o autorze, niż o świecie, który stara się fotograf pokazać, który to świat jest już od dawna odczarowany. Dużo wiemy na jego temat, jak on wygląda. Powtarzam to od zawsze, od wielu lat, chociaż do tej pory wydawało mi się, że nie mam na to żadnego dowodu empirycznego.
W związku z tym to może brzmi teoretycznie i ludzie nie chcą się tym przejąć, ale to moje ostatnie doświadczenie jest empirycznym dowodem na to, co mówiłem. Sam przeżywam to, jak trudno jest mi po latach pracy i poszukiwaniu czegoś, co służy opowiedzeniu historii, wyzwolić się z tego i robić zdjęcia, których motywem jest np. zachwyt, zdziwienie czy zażenowanie, a nie opowiadanie czegokolwiek. Okazuje się, że to jest super trudne.
Zdjęcia wykorzystane za zgodą autora.