Tajlandia - kraj tysiąca uśmiechów [relacja z wyjazdu]
Na początku lutego, uczestniczyliśmy w wyjeździe prasowym do Tajlandii. Zapraszam do krótkiej relacji z wyjazdu.
27.02.2015 | aktual.: 26.07.2022 19:41
Ciekawostką jest fakt, że wyjazd miał odbyć się już rok temu, ale niestety z przyczyn zamieszek w Bangkoku, z uwagi na nasze bezpieczeństwo, wyjazd został w ostatniej chwili odwołany. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo tegoroczny wyjazd miał bogatszy i ciekawszy program.
W sumie w wyjeździe uczestniczyło 13 osób, z czego 9 to przedstawiciele redakcji, a pozostałe osoby to przedstawiciele z ramienia Nikona. Przed wylotem spotkaliśmy się w hotelu przy lotnisko, gdzie dostaliśmy aparaty. Każdy z nas dostał na czas wyjazdu Nikona D5500, dzięki czemu jako pierwsi w Polsce mogliśmy przetestować ten sprzęt. Pełny test pojawił się już jakiś czas temu na łamach naszego serwisu.
Sam lot do Tajlandii jest dość długi. Organizator wybrał trasę przez Dohę, stolicę Kataru, więc każdy z odcinków zajmował około 6 godzin, natomiast w Katarze spędziliśmy około 3 godziny. Sporym przeżyciem był również sam lot do Bangkoku, ponieważ tę trasę obsługuje największy samolot cywilny na świecie - dwupokładowy Airbus A380. Co prawda myślałem, że w środku będzie odczuwalnie większy od Boeinga 777, ale pomijając schody prowadzące na drugi pokład (klasa pierwsza i biznes), wyglądał niemal tak samo.
Do Bangkoku dolecieliśmy około południa, ale trzeba przy tym pamiętać, że różnica czasu w stosunku do Polski, to aż 6 godzin. Jet lag potrafi skutecznie zrujnować wyjazd, ale na szczęście szybko udało się przyzwyczaić do zmiany czasu. Po dojeździe do hotelu w centrum Bangkoku mieliśmy zaledwie 40 minut na szybki prysznic.
Następnie udaliśmy się do świątyni Wat Pho, gdzie po zwiedzaniu, poszliśmy na zasłużony tajski masaż, w szkole masażu przy świątyni. Jeśli myślicie, że tajski masaż to przyjemne mizianie po plecach, jesteście w błędzie. Mnie masowała 50-letnia Tajka, która mierzyła może 1,5 metra, ale siły miała tyle, że podczas okładania, przeginania i innych wygibasach, w oczach pojawiały się łzy. Po półtorej godzinie męczarni wszyscy jednak czuli się tak, że całodniowa podróż odeszła w zapomnienie. Nie wiem, jak to jest zorganizowane, że tak bolesne zabiegi mogą w taki sposób pomóc. Wieczorem tego samego dnia mieliśmy jeszcze kolację na statku i drinka w klubie Sirrocco, gdzie w filmie „Kac Vegas z Bangkoku” pan Chow został schwytany przez policję.
Jaki jest Bangkok? Przede wszystkim niesamowicie kontrastowy. To nie Dubaj, gdzie całe centrum pokryte jest wieżowcami i nie ma szans na znalezienie biedy w całym „downtown”. Owszem, w ZEA znajdziemy biedę, ale jest bardzo sprytnie ukrywana przez władze, przez co wszystkie miejsca zakwaterowania pracowników fizycznych umiejscawiane są tam, gdzie turyści nie mają dostępu. Bangkok jest zdecydowanie większy niż Dubaj, a bieda przeplata się z bogactwem. 5-gwiazdkowe hotele graniczą z rozsypującymi się chałupami. Widać duże nierówności społeczne, ale to, co mnie bardzo zaskoczyło - niemal każdy Taj nosi uśmiech na ustach. Nieważne czy idzie z torbą Louis Vuitton, czy zamiata ulicę.
Kolejnego dnia pojechaliśmy na długą wycieczkę, podczas której odwiedziliśmy pływający targ. To niesamowite miejsce, gdzie większość wymiany targowej odbywa się z 4 osobowych łodzi. Sprzedawcy handlują zarówno z łodzi, jak i z brzegu przyciągając łodzie specjalnymi hakami. Osobiście nie jestem fanem pamiątek, więc nie skusiłem się na żadne zakupy prócz zimnego piwa, które było, jak wybawienie przy ponad 30 stopniowym upale.
Kolejnym punktem wycieczki był most na rzece Kwai, znany z oskarowego filmu, a następnie udaliśmy się do rezerwatu Erawan, gdzie mogliśmy przetestować aparaty w fotografii przyrody. To piękne, dzikie miejsce z ogromem drzew, przeplatające się z rzekami, strumieniami i wodospadami. Nie ma również problemu, żeby wziąć kąpiel pod wodospadami.
Było to naprawdę świetne przeżycie, ale podgryzanie nóg przez ryby nie było najprzyjemniejszym doświadczeniem. Tam również jeden z D5500 przeżył ślizg po błocie, kiedy jeden z kolegów robił zdjęcia na niewielkiej skarpie, która okazała się bardzo śliska. Na szczęście aparat wyszedł z tego bez szwanku :).
Kolejny dzień zaczął się pobudką o 5 rano, bo o 6 mieliśmy transfer na mniejsze lotnisko, skąd liniami Air Asia udaliśmy się do prowincji Krabi. Muszę przyznać, że kiedy zobaczyłem czerwony samolot, byłem nieco zaniepokojony, ale na szczęście lot przebiegł gładko i bez niespodzianek. Po wylądowaniu na Krabi udaliśmy się do hotelu. Widok z holu zapierał dech w piersiach. Na dole znajdował się basen, a zaraz za nim plaża i błękitna woda.
Jak zwykle dostaliśmy 30 minut na odświeżenie się po podróży, bo już czekała na nas motorówka na plaży. Nią popłynęliśmy do wioski Koh Panyee, która w całości spoczywa na palach. Wioskę zamieszkuje około 1500 osób, a została założona przez 3 muzułmańskie rodziny, dlatego zaraz pod skałą znajduje się okazały meczet. Wioska wygląda naprawdę niesamowicie, choć ja raczej bym się w niej nie odnalazł. Ciekawostką jest boisko do piłki nożnej umieszczone oczywiście na palach. Tu również spotkaliśmy się z niesamowitą życzliwością wszystkich mieszkańców, którzy chętnie uśmiechali się do zdjęć i dosłownie biła od nich serdeczność.
Kolejnym punktem wycieczki była zatoka Jamesa Bonda znana z filmu „Jutro nie umiera nigdy”. To miejsce bardzo często znajdziemy na wszelkiego rodzaju pocztówkach z południowej Tajlandii. O ile krajobraz był raczej standardowy, o tyle zachowanie chińskich turystów było wręcz komiczne. Nie dość, że było ich tam całe mnóstwo, to niemal każdy z nich miał selfie stick, czyli wysięgnik do smartfona, który umożliwia robienie selfie. Widziałem już wcześniej takie rozwiązania, ale inaczej wygląda jedna osoba z czymś takim, a inaczej niemal wszyscy na wyspie. Większość osób robiła sobie zdjęcie tak, żeby wyglądało, jakby trzymali skałę znajdującą się w zatoce. Przez niespełna godzinę mieliśmy z tego niezły ubaw.
Po powrocie do hotelu oczywiście nikt nie poszedł odespać - zdecydowanie bardziej woleliśmy pobawić się w malowanie światłem. Przy tym również mieliśmy niezły ubaw, bo co chwilę ktoś rysował coś źle, przez co zrobienie jednego napisu „Nikon” zajęło nam ponad godzinę. Chcieliśmy napisać jeszcze schneider-kreuznach, ale zabrakło nam siły :)
Kolejny dzień, jak zwykle zaczął się zbyt wcześnie, bo o 9 rano wyjeżdżaliśmy na przystań, gdzie czekała na nas klasyczna łódź z wielkim silnikiem. Nią popłynęliśmy do jednej z zatok, gdzie nurkowaliśmy z maskami, a następnie udaliśmy się na wyspę Poda, gdzie miałem poważne wahania czy po prostu tam nie zostać. Biały piasek, błękitna, ciepła woda i pełno słońca - czego chcieć więcej? Na wyspie zjedliśmy lunch, poleżeliśmy w wodzie, zrobiliśmy całe mnóstwo zdjęć i wróciliśmy do hotelu, gdzie wreszcie mieliśmy trochę czasu wolnego.
Kolejnego dnia do południa mieliśmy trochę czasu na spędzenie go na plaży i nad basenem, a następnie po obiedzie wracaliśmy do Bangkoku. Tym razem bez obaw, bo nie były to linie Air Asia. Wieczorem pojechaliśmy na kolację, a następnie na występ kabaretu Calypso. Nie byłoby w tym nic dziwnego, ale aktorzy to lady-boy’e, czyli mężczyźni po (lub w trakcie) zmianie płci. Muszę przyznać, że było to naprawdę duże przeżycie, bo to, co widziałem, było zupełnie rozbieżne z rzeczywistością. Widziałem poruszające się po scenie kobiety wiedząc, że tak naprawdę są to mężczyźni. Bangkok jest światową stolicą transseksualistów - czemu w samej Tajlandii jest ich tylu? Ciężko jednoznacznie stwierdzić, a różne źródła podają bardzo różne powody. Na długo przed wyjazdem do Tajlandii widziałem filmy w internecie mówiące o tym, jak odróżnić lady-boy’a od kobiety. Wierzcie mi - takie instrukcje można wyrzucić do śmieci, bo po niektórych zupełnie nie widać, że kiedyś byli mężczyznami. Owszem, wielu z nich wygląda jak przebrani faceci z wielkimi dłońmi, umięśnionymi łydkami, brakiem wcięcia w talii i bez damskich pośladków, ale niektórzy wyglądają jak prawdziwe, ładne kobiety. Tak więc strzeżcie się!
Kolejny dzień rozpoczęliśmy od wycieczki do prowincji Ayuthaya, gdzie zrobiliśmy krótki spacer po ruinach, a następnie po obiedzie pojechaliśmy do fabryki Nikona. Z wizyty w fabryce mamy już przygotowaną osobną relację, ale obecnie czekamy na dostarczenie zdjęć. Po dwugodzinnej wizycie wróciliśmy do Bangkoku, gdzie po standardowych 30 minutach, które dostaliśmy na odświeżenie się, ruszyliśmy do restauracji Vertigio. Restauracja znajduje się na dachu hotelu Banyan Tree na 61 piętrze, skąd rozpościera się niesamowity widok na cały Bangkok. Przyjechaliśmy tam w najlepszym momencie, bo tuż przed zachodem słońca. Sama restauracja przypomina wielki statek płynący nad miastem.
Po świetnej kolacji udaliśmy się na galę tajskiego boksu. Muai Thai określany jest jako boks 8 kończyn i mimo że nie jestem fanem sportu, to gala zrobiła na mnie duże wrażenie. Nie spodziewałem się jednak, że uczestniczą w nim tak młodzi zawodnicy, którzy wyglądają na około 14-16 lat. To, co również mnie zdziwiło to fakt, że przy takim biciu jest tak mało krwi - jednym słowem spodziewałem się większego mordobicia. Po skończeniu walk udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
W ostatni dzień zwiedziliśmy jeszcze Pałac Królewski i świątynię Wat Pha Kaeo i po spakowaniu pojechaliśmy na lotnisko, skąd znowu przez Katar wróciliśmy do Polski.
Wyjazd do Tajlandii uważam za niesamowicie udany. Nikon stanął na wysokości zadania, bo wszystko było dopięte na ostatni guzik. Program był niesamowicie napięty, a w hotelach mieliśmy jedynie czas na przebranie się w ciagu dnia i krótki sen w ciągu nocy. Było męcząco, ale to zdecydowanie pozytywne zmęczenie.