Uliczne rozmowy: Damian Chrobak
Damian Chrobak to fotograf, który na stałe mieszka w Londynie. Jest pomysłodawcą wielu inicjatyw, a jego nazwisko jest szeroko znane w świecie polskiego streetu. Poznajcie jest podejście do fotografii ulicznej.
19.06.2019 | aktual.: 26.07.2022 15:46
Tymon Markowski: Mieszkasz od dawna w Londynie i konsekwentnie go fotografujesz. Czy z biegiem czasu jest to coraz trudniejsze? Jeżeli zdarza ci się wpadać w jakieś utarte schematy, to jak sobie z tym radzisz? Czy zaczynasz nakładasz na siebie pewnego rodzaju autocenzurę i unikasz pewnych miejsc lub sytuacji?
Damian Chrobak: To juz 18 lat jak mieszkam w Londynie. Pierwsze moje osiem do dziesięciu lat biegałem po mieście z aparatem praktycznie codziennie. Poświęcałem na to każdą wolną chwilę. Ale nie czułem się, jakbym fotografował tylko jedno miejsce. Generalnie jest to Londyn – ponieważ tutaj mieszkam, pracuję i po prostu żyję. Ale staram się też dużo podróżować, więc w portfolio mam też obfity materiał z Nowego Jorku czy Polski. W miastach tętniących życiem zawsze jest dużo okazji do dokumentowania. Jednak największym paradoksem jest to, że w Londynie fotografuję tak naprawdę kilka ulic. Głównie są to Oxford Street, Piccaldilly, Liverpool, czy okolice City. Ja zawsze jestem skupiony na czynniku ludzkim, a tam jest go najwięcej.
Nie sądzę, żeby z biegiem czasu fotografowanie tego samego miejsca było trudniejsze. Bardziej skłaniałbym się do użycia słowa monotonia. Wyjściem z takiej sytuacji jest chyba posiadanie świadomości, w jakim celu się to robi. Nie chcę żeby to zabrzmiało arogancko, ale z tak dużym stażem w robieniu zdjęć przyszła też nauka, jak radzić sobie z popadaniem w schematy. Odpuszczam wtedy na jakiś czas fotografowanie. Zajmuję się czytaniem książek, przeglądam albumy fotograficzne oraz czytam biografie artystów, których szanuję. Wydaje mi się, że na walkę z monotonią i samorozwój jest bardzo dużo sposobów.
Masz doświadczenie w robieniu streeta zarówno na kliszy jak i cyfrze. Co byś powiedział osobie, która stoi przed takim wyborem? Jak plusy oraz minusy obydwu rozwiązań wpływają na twój sposób fotografowania? I czy sprzęt ma w streecie jakieś znaczenie?
Mogę oczywiście mówić tylko za siebie – i to nie dotyczy tylko streeta, ale ogólnie fotografii. Negatyw moim zdaniem wymusza większe skupienie podczas fotografowania. Ważna jest świadomość obrazu/efektu na zdjęciu, który otrzymamy. Kontrolujemy głębię obrazu oraz zależność czasu do migawki. Mogę zatrzymać człowieka zamrożonego w ruchu, ale jeżeli wydaje mi się, że większe emocje uzyskam na poruszonym obrazie, to używam dłuższych czasów. Za każdym razem po prostu widzę zdjęcie jeszcze zanim je zrobię. Nie polegam na przypadku. Praca na negatywie przekłada się na większy szacunek do obrazu. Na przeciwnym biegunie jest zapis cyfrowy – szybki, a nawet czasami bezmyślny. Nie mam negatywnych uczuć do techniki cyfrowej, ale gdy jesteś zaznajomiony z podstawą zapisu na negatywie to ty kontrolujesz obraz, a nie obraz ciebie.
Dla mnie wystarczający jest aparat, który posiada czas i przysłonę - nic więcej. Moimi ulubionymi narzędziami pracy do streeta to Leica M6, Contax T3 i ostatnio coraz częściej Leica Q. Uważam, że większość aparatów posiada zbyt dużo funkcji, do których użytkownik nawet nie zagląda. Taki technologiczny przerost formy nad treścią.
Książka fotograficzna "I see you” ukazała się dzięki Pix.House, choć nie obyło się bez zbiórki na portalu crowdfundingowym. To ostatnio popularna metoda dofinansowania, ale czy konieczna? Jak przebiegało zlepienie w jedną całość twoich zdjęć oraz konceptu na książkę – i co było pierwsze? Zmobilizowało Cię to by wreszcie usiąść do swoich rozległych analogowych archiwów?
Książka powstała przy pomocy zaprzyjaźnionej Pix.House Gallery, przyjaciół i dużej grupy wspierających ten projekt na portalu crowdfundingowym Polak Potrafi. To jest chyba aktualnie najbardziej popularna droga pozyskania środków na taki projekt. W moim przypadku połowę pieniędzy posiadała galeria, a resztę środków udało się dozbierać od ludzi zainteresowanych zakupem. Można również skorzystać z konkursów na dummy book, ponieważ projekty zwycięzców trafiają do drukarni. Ostatnimi czasy powstało wiele małych wydawnictw i warto z nimi nawiązać współpracę. Wtedy koszta rozkładają się po połowie. Niestety nie ma idealnej i zawsze skutecznej metody pozyskiwania pieniędzy na druk. Są tacy fotografowie, którym wydawnictwa same proponują wydanie książki, a znam takich, którzy biorą na to kredyt. Dużo zależy od Twojej asertywności!
Wracając do "I see you”, to jeszcze raz chcę podziękować wszystkim, którzy przyczynili się do publikacji tej książki! To jest mocna selekcja moich wcześniejszych prac z Londynu. Nie zbiór najlepszych zdjęć – bo takowy nazywa się portfolio. Do publikacji warto mieć spójny temat. W moim przypadku można powiedzieć, że materiał po prostu czekał na znalezienie formy publikacji. A że ludzie w Pix.House znają się na swojej pracy, tak samo jak Joanna Kinowska, to dostałem konkretny zarys i po prostu przygotowałem zdjęcia, które chciałem opublikować. Po burzliwej edycji zatwierdziłem końcowy projekt. Na tamten czas wszystko mi super pasowało, ale duży wpływ na to miał stan ekscytacji, że będę miał własną książkę. Teraz naniósłbym kilka poprawek. Jednak to moja pierwsza publikacja (mam nadzieję, że nie ostatnia) i wiem, że trzeba do końca zachować zimną głowę. Warto przejść przez coś takiego, ponieważ największą frajdą było zobaczenie własnej książki w The Photographers Gallery obok albumów Meyrowitza, Leitera, czy Winogranda. Jednym słowem - jak ciężko pracujesz, to marzenia się spełniają.
Jeśli chodzi o to, czy najpierw mam koncept, czy wyłania się on dopiero z gotowych zdjęć, to bywa rożnie - jak to w życiu. Z jednej strony opowieść "Make-up Line”, o kobietach malujących w metrze, powstała po zebraniu wcześniej wykonanych fotografii. To akurat był szybki proces. Kilka miesięcy jeżdżeniem londyńskim metrem i seria w zasadzie się sama zrobiła. Z drugiej strony obecnie nie da się nie zauważyć tak zwanego "problemu komórkowego”. I świadomie postanowiłem go rejestrować, ponieważ sam jestem ciekaw, jak będziemy wyglądali na ulicy z telefonami 30 lat później. Przeraża mnie to, co obecnie się dzieje pomiędzy ludźmi, zwłaszcza tymi młodymi. Nie mają między sobą kontaktu! Gapią się w ekran telefonu jakby było to urządzenie niezbędne do podtrzymywania funkcji życiowych. Idziesz ulicą i musisz unikać tych wszystkich zombie, którzy wpadają na ciebie zapatrzeni w telefon. Gdyby jeszcze pracowali... ale w większości przypadków oni grają w jakieś gry. Ostatnio będąc w NYC zauważyłem przed przejściami dla pieszych jaskrawożółte napisy "Watch out” namalowane na chodniku. Porusza mnie to, więc fotografuję zachowanie ludzi z telefonami w przestrzeni miejskiej. Ale robię to w dużym uogólnieniu. Jest przecież taki jeden jegomość – Mermelstein, który też fotografuje ludzi z komórkami, ale od tyłu. Zazwyczaj skupia się na tym, by na zdjęciu wyeksponować treść prywatnych wiadomości. Uważam ten projekt za bardzo wulgarny. Nie podoba mi się to, że Mermelstein robi zdjęcia przyczajony niczym partyzant, a do tego publikuje prywatne wiadomości w social mediach.
Jak to jest założyć swój własny kolektyw fotograficzny? W przypadku Un-Posed robiłeś to niejako dwa razy. Dlaczego po pewnym czasie potrzebny był restart? Czy to w ogóle możliwe, by na dłuższy czas zjednoczyć pod tym samym szyldem niepokorne artystyczne umysły?
Zacznijmy od tego, że nie zakładałem kolektywu Un-Posed dla siebie. To był pomysł, który się pojawił mniej więcej po szóstym roku pobytu w Londynie. Poznałem kilku chłopaków z In-Public i po jakimś czasie zaświtała mi myśl, że byłoby fajnie zrobić coś takiego dla polskich streetowców. No i się udało! Ale na początku nie miałem zielonego pojęcia z czym to się je. Problem się pojawił po jakiś dwóch latach funkcjonowania, gdy większość członków w mojej ocenie spoczęła na laurach i zadowalała się miejscem na stronie internetowej. Bo według nas była to strona pokazująca twórczość najlepszych streetowców tego okresu. Niestety brak był jakiejkolwiek mobilizacji do wspólnego działania.
Uważam, że ilość fotografów też była zbyt duża, ponieważ w tak wielkim gronie nie trudno o zgrzyty. Słyszałem o sobie, że jestem trudny do współpracy, ale po prostu nie owijam w bawełnę i cenię sobie pracowitość. Mówię często co myślę, nie staram się być politycznie poprawny i dużo wymagam od siebie samego. Po kilku latach czułem po prostu, jakbym tylko ja miał wkład w ten kolektyw. Któregoś razu napisałem do każdego z członków, że kończymy naszą przygodę, ponieważ nie widzę sensu egzystowania kolektywu w martwym punkcie.
Pomysł jednak nadal uważałem za ciekawy, więc po pewnym czasie zbudowałem skład z nowymi ludźmi, którzy wtedy aktywnie działali w streecie. Na początku znowu wszystko było w porządku – fajni ludzie, konkretny prowadzący, wspólne projekty. Niestety po jakimś czasie schemat się powtórzył. Gdy teraz myślę o kolektywie, to dla mnie jest to maksymalnie pięć osób, które mają pokrywające się pole działania i dużo inicjatywy. W innym przypadku to nie ma po prostu sensu.
Zacząłeś studia w czeskiej Opawie. Wygląda na to, że ciągle masz potrzebę fotograficznego rozwoju. Mimo, że ostatnio pojawiło się dużo warsztatów, fotografia uliczna wcześniej nie była powszechnie nauczana. Gdzie ty przez ostatnie lata szukałeś inspiracji do rozwoju?
Zacząłem studia w czeskiej Opawie i nawet tam już się mówi o fotografii streetowej! To jest siła dokumentu. Kto mnie zna ten wie, że mam korbę na temat streeta i będę robił zdjęcia na ulicy do końca życia. Ale kręci mnie też inna fotografia i lubię przebywać z ludźmi, którzy nakręcają się fotograficznie tak samo jak ja. Wtedy można się czegoś nowego nauczyć, zrozumieć, zainspirować.
Skończyłem B&W Photography na LCC w Londynie i tam tak naprawdę zaczęła się moja przygoda ze streetem. Dowiedziałem się, że jest duża grupa fotografów, którzy tak właśnie definiowali swoją twórczość. Pierwszy takiego terminu użył bodajże Winogrand, czyli wczesne lata 70-80. Ten okres to był dla mnie wyznacznik dobrej fotografii ulicznej. Duży wpływ na mnie wywarły takie nazwiska jak Elliot Erwitt, Robert Frank, Henri Cartier-Bresson, Andre Kertesz, Joel Meyerowitz, Gary Winogrand, Diana Arbus, Helen Lewit, Bruce Gilden. Księgarnie uginały się pod albumami tych fotografów, a ja je chłonąłem, jako dokumentalista życia codziennego w Londynie.
Niestety wydaje mi się, że po 2015 roku na fotografię uliczną zrobiła się po prostu moda. Skoro mam aparat i chodzę po ulicy to jestem streetowcem. Staram się omijać te wszystkie pseudo festiwale i konkursy. Nie do końca ta nowa rzeczywistość mi pasuje. Wolę robić swoje na boku i nie trzymać się w środowisku wzajemnej adoracji, bo między innymi przez to nabawiłem się depresji. Na codzień mam kontakt z fotografią wszelakiej maści, ponieważ oprawiam wystawy dla młodych artystów i ręce mi wręcz opadają, jakie próżne zachowanie te młode talenty prezentują. Ja się chyba po prostu już za stary zrobiłem i nie nadążam za nurtami w fotografii. Takim najbliższym mi fotografem pod względem osobowości jest Saul Leiter - uwielbiam go za jego postawę. Ciagle też żyję słowami pana Prażmowskiego, który na zajęciach nam kiedyś powiedział, że fotografia to jest duża lekcja pokory.
Dziękuję za rozmowę!
Tymon Markowski
Wywiad pierwotnie ukazał się na stronie Street Photo Poland