Aparaty mogą przetrwać wybuch atomowy. Obalamy teorię spiskową

Nagranie z testów "Trinity", 16 lipca 1945 r.
Nagranie z testów "Trinity", 16 lipca 1945 r.
Źródło zdjęć: © Licencjodawca
Marcin Watemborski

02.08.2023 09:54

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Film "Oppenheimer", opowiadający historię ojca bomby atomowej, cieszy się niezwykłą popularnością w kinach. Wielu internautów zwraca uwagę na zdjęcia wybuchów i niezwykłej jasności oraz fal uderzeniowych, które mogłyby zniszczyć aparaty oraz materiały światłoczułe. Twierdzą oni, że zdjęcia nie są prawdziwe, ale czas położyć kres tym teoriom. Tłumaczymy, jak powstawały zdjęcia wybuchów atomowych.

"Oppenheimer" to historia J. Roberta Oppenheimera, amerykańskiego fizyka żydowskiego pochodzenia, który jest uważany za ojca bomby atomowej. To dzięki zespołowi kierowanemu przez tego naukowca rozpoczęły się pierwsze amerykańskie próby atomowe ("Gadżet", projekt "Trójca"), a w efekcie tego powstały bomby atomowe, które zrzucono na Hiroszimę i Nagasaki.

Odchodząc od samego filmu, trzeba podkreślić, że dokumentacja prób atomowych była bardzo bogata. Były tam nie tylko notatki i obliczenia, ale również liczne zdjęcia i nagrania. Miłośnicy teorii spiskowych twierdzą, że nie są one prawdziwe, bo przecież żaden aparat ani fotograf nie przetrwałby wybuchu bomby atomowej. I to jest ogromny błąd. Uważają, że bomby atomowe nie istnieją, co jest jeszcze gorsze.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Oczywiście niewiele potrzeba, by zniszczyć film światłoczuły promieniowaniem, o czym przekonało się wielu fotografów przewożących materiały drogą lotniczą. Chodzi o skanery RTG, które prześwietlały bagaże i tym samym doprowadzały do uszkodzenia emulsji, a właściwie ją naświetlały. Gdyby aparaty były wystawione bezpośrednio na promieniowanie w niewielkiej odległości, również zdjęcia by nie wyszły.

Trzeba koniecznie zwrócić jednak uwagę na to, że do fotografowania prób atomowych była wykorzystywana optyka wysokiej jakości, wyposażona w filtry, które nie przepuszczały promieniowania lub chociaż niwelowały jego działanie, w efekcie czego nawet aparat wystawiony na bezpośredni błysk był w stanie przetrwać.

W kwestii fali uderzeniowej – jasne, bliska ekspozycja na wybuch zniszczyłaby aparat, ale jeśli ten był oddalony o kilkanaście kilometrów i miał założony teleobiektyw (np. lustrzany o większej "mocy" powiększającej) umożliwiający duże zbliżenie problem by nie wystąpił. Tu jest jeszcze jedna sprawa. Wiele aparatów nie było wystawionych na bezpośrednie działanie promieniowania ani fali uderzeniowej. Urządzenia były ustawione w zabezpieczonym miejscu i fotografowały układy luster, które odbijały obraz zza bariery.

Wielu internautów zadaje pytania o fotografów – jak stało się to, że nie zginęli. Niestety prawda o tym jest bolesna, bo wielu z nich umarło wskutek ekspozycji na promieniowanie. W najłagodniejszym przypadku były to nowotwory. Ci, którzy bez zabezpieczenia obcowali z napromieniowanymi terenami, mogli nawet doznać choroby popromiennej, która kończyła się śmiercią w ciągnącej się agonii. Poza tym mnóstwo aparatów było wyzwalanych zdalnie z pewnej odległości.

Podsumowując – wiele aparatów zostało zniszczonych przez wybuchy, lecz z czasem ludzie opracowali sposób na to, by fotografować wybuchy bomb atomowych. Fotografowie ponosili konsekwencje ekspozycji na promieniowanie, chociaż aparaty wyzwalane zdalnie pozwalałby ograniczyć wystawienie na niebezpieczeństwo ludzi. Teorie spiskowe mówiące o tym, że wybuchy nuklearne były sfingowane, są szkodliwe, chociaż nie aż tak jak same bomby. Wystarczy spojrzeć na to, co stało się z mieszkańcami Hiroszimy i Nagasaki oraz ich potomkami, którzy nierzadko do dziś odczuwają skutki ataków Amerykanów sprzed blisko 80 lat.

Marcin Watemborski, redaktor prowadzący Fotoblogii

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (0)
Zobacz także