Leica M - legenda i nowoczesna technika w jednym [test]
Leica M z pozoru niewiele różni się od poprzedniego modelu. Uwierzcie mi: pozory mylą.
31.07.2013 | aktual.: 26.07.2022 20:12
Już na pierwszy rzut oka widać, że Leica M to aparat z najwyższej półki. Cechuje się klasycznym, wręcz legendarnym, typowym dla niemieckiego producenta wzornictwem. Jej korpus jest podobny do obudowy poprzedniczki. Usunięto okienko służące do wyświetlania ramek kadru, dźwignię do zmiany tych ramek oraz gniazdo USB, które teraz znajduje się na opcjonalnym gripie. Wspomniane ramki są wyświetlane elektronicznie w wizjerze.
Jakość aparatu jest bardzo wysoka, a wszystkie elementy wykonano z najwyższą dbałością o szczegóły. Górne i dolne elementy konstrukcji korpusu aparatu są zrobione z połączenia bloków mosiądzu oraz stopu magnezu. Pośrodku, poziomo, przebiega pas eleganckiej czarnej skóry o przyjemnej fakturze, dzięki której korpus nie ślizga się w dłoni. Aby wymienić baterię i kartę pamięci, trzeba odkręcić dolną ściankę aparatu. Obudowa jest zabezpieczona przed wpływami atmosferycznymi – na wspomnianej dolnej części znajdują się podwójne uszczelki.
Leica M nie jest tak lekka, jak mogą sugerować jej wymiary. Z baterią, ale bez obiektywu waży 680 g, czyli prawie 90 g więcej niż poprzedni model. Różnica wynika z zastosowania większej i bardziej pojemnej baterii, ale o tym za chwilę.
Jednym z najsłabszych elementów aparatu Leica M9 był mały wyświetlacz o bardzo niskiej rozdzielczości. W nowym modelu nareszcie pojawił się ekran, który dotrzymuje kroku reszcie podzespołów. Leica M ma 3-calowy panel LCD o rozdzielczości 920 tys. punktów. Wyświetlacz jest kontrastowy, naprawdę jasny, dobrze oddaje barwy.
Największe zmiany zaszły pod obudową. Główną nowością jest 24-megapikselowy sensor CMOS, a nie CCD, jak w poprzednich emkach. Za jego projekt i produkcję odpowiada francusko-belgijsko-niemiecka firma CMOSIS. Leica M umożliwia pracę z podglądem na żywo, czego nie było w poprzednich wersjach.
Funkcje wyświetlacza z Live View może też przejąć opcjonalny wizjer elektroniczny. Da się go podpiąć do Leiki M. Wizjer jest jasny, kontrastowy, przyjemny w użyciu. Umożliwia też podgląd wszystkich parametrów zdjęcia czy histogramu. W Leica M zastosowano nowy procesor obrazu Leica Maestro, który pozwala na pracę z czułością w zakresie ISO 200-3200, rozszerzalną do ISO 100 i 6400.
Obsługa
Gdy weźmie się Leicę M do rąk, od razu da się odczuć, że to sprawdzona, niezmieniana od lat konstrukcja. Także model M 240 jest pozbawiony choćby małego uchwytu z przodu, co jednak - jak pokazuje praktyka - w ogóle nie przeszkadza. Aparat jest wystarczająco duży, ciężki i dobrze leży w dłoni, a skóra na obudowie sprawia, że się nie ślizga. Taka konstrukcja na początku wydaje się mało wygodna, ale już po chwili można się przyzwyczaić do tego układu. W praktyce im dłużej fotografuje się Leicą, tym mniejszą ma się ochotę sięgnąć po inny aparat.
Ze względu na tradycyjną konstrukcję i brak systemu AF aparat trzeba obsługiwać dwiema dłońmi: jedną trzymać, a drugą kręcić pierścieniem ustawiania ostrości. Trudno to poczytywać za minus – to nieodłączna cecha aparatów Leica i każdy, kto je kupuje, akceptuje takie rozwiązanie.
Spore zmiany jak na Leicę zaszły także w kwestii ergonomii. W modelu Leica M jest więcej przycisków i nowy nawigator. Z przodu aparatu pojawiły się dwa przyciski – jeden służy do zwolnienia blokady obiektywu, a drugi umożliwia powiększanie obrazu (w trybie Live View) czy aktywację funkcji focus peaking. To duże usprawnienie w porównaniu z poprzedniczką.
Przebudowano też tył. Przyciski ułożone w pionie obok ekranu są większe i mają kształt prostokątów, a nie kół. Dzięki temu projektantom udało się zmieścić wszystkie sześć w jednej kolumnie. Po prawej stronie od ekranu znajduje się nieduży nawigator z przyciskiem Info w środku, który w trybie fotografowania przydaje się do wyświetlania podstawowych informacji na temat aparatu (stan baterii, pojemność karty), a w podglądzie do zmiany trybów do wyświetlania informacji o zdjęciach. Nad nawigatorem, w wypustce na kciuk, ulokowano tarczę służącą do zmiany powiększenia (w trybie Live view czy podglądzie), zmiany czułości ISO czy sterowania funkcjami w menu.
Nowy układ sprawdza się wyśmienicie. Podczas testów nie miałem żadnych problemów z ergonomią. Praktycznie już od pierwszego chwytu obsługa aparatu była intuicyjna, prosta, a wszystkie niezbędne przyciski były pod ręką. Zastrzeżenia mam jedynie do nowego nawigatora, który moim zdaniem cechuje się zbyt płytkim skokiem, przez co nie zawsze aparat zaskakuje przy próbach poruszania się po menu czy przeglądaniu zdjęć. Zdarza się to jednak sporadycznie.
Menu
Menu w Leice M jest podobne do tych z poprzednich modeli, chociaż trochę je poprawiono. Wszystkie pozycje są ułożone po kolei – nie można przejść do kolejnych kart czy kategorii. Trzeba przeklikać je jedna po drugiej. Na szczęście funkcji i ustawień wbrew pozorom nie ma aż tak dużo i są one ułożone od najważniejszych (u góry menu) do najmniej istotnych (na końcu listy).
W praktyce do głównego menu zaglądałem rzadko. Wszystkie najistotniejsze funkcje znajdują się w skróconym menu, dostępnym po wciśnięciu przycisku Set.
W menu nie ma pięknych ikon czy wielu zakładek znanych z aparatów innych marek. W Leice nie są one jednak potrzebne – króluje prostota i dobre ułożenie. Problemy mogą mieć ci, którzy nie znają języka angielskiego. W opcjach brakuje bowiem języka polskiego, są jedynie niemiecki, francuski, włoski oraz hiszpański.
Fotografowanie w praktyce
Początkowo moje obawy budziło to, że będę musiał dwa tygodnie korzystać z dalmierza, w którym trzeba ręcznie ustawiać ostrość. Już po pierwszym dniu fotografowania Leicą M obawy zniknęły.
Fotografowi przyzwyczajonemu do celnego i szybkiego autofokusu ręczne ostrzenie może na początku sprawiać problem. Jednak po dwóch dniach zdjęć można dojść do wprawy i czerpać przyjemność z ciągłego kręcenia pierścieniem. Zamiast wykonywać serię kilku zdjęć z AF, zaczyna się więcej myśleć nad doborem kadru. Prawie za każdym razem trzeba przecież ręcznie ustawić ostrość, więc palec nagle staje się lżejszy na spuście. Charakterystyka wizjera, który nie oddaje w 100% kadru z obiektywu, sprawia, że człowiek zaczyna się jeszcze intensywniej zastanawiać nad kadrem – tym, czy jego najważniejsze elementy są na miejscu, czy się zmieszczą. Na początku wykonanie zwykłego, ostrego zdjęcia z przyzwoitą kompozycją zabiera mnóstwo czasu, ale z czasem proces nabiera tempa i sprawia ogromną frajdę.
Leica M jest wymagającym aparatem, ale też rzeczywiście może (chociaż nie musi) wpłynąć na rozwój fotografa. Sprawiła, że chętniej i z większą śmiałością zabierałem się do fotografowania w sytuacjach, w których do tej pory nie wyjmowałem aparatu. Z braku śmiałości lub po prostu chęci do poszukiwań kadrów w codziennych, powtarzalnych zdarzeniach.
Gdy testowałem potężnego Canona 1D X czy Nikona D4 z wielkim zoomem, przekonałem się, że wystarczy czasem po prostu przejść się po ulicy, aby każdy przechodzień utkwił w nim swój wzrok. To bardzo utrudnia fotografowanie, dokumentowanie bez zbytniego ingerowania w rzeczywistość, a niektórych fotografów może też krępować. Leica M jest pod tym względem zupełnie inna – mała, dyskretna, nie rzuca się w oczy, a zapewnia kapitalną jakość zdjęć. To nie urban legend – to naprawdę działa. Mało kto zwracał uwagę na wart 40 tys. zł zestaw, nikomu nie przeszkadzało, że nim fotografowałem, niewielu pytało, co to za stary aparat. Nawet moja żona dała sobie zrobić kilka portretów, czego na co dzień unika jak ognia. Byłem, cały czas jestem tym zjawiskiem zaintrygowany i zachwycony.
Ostatnio fotografowałem wieloma małymi aparatami, których wzornictwo (a czasami też budowa) nawiązuje do ponadczasowego stylu Leiki. Wszystkie były jeszcze mniejsze i bardziej zgrabne, bardziej też przypominały większe kompakty niż niemiecki dalmierz. Logika podpowiadała mi zatem, że będą jeszcze mniej rzucały się w oczy. Nic z tych rzeczy. Aparaty w stylu retro były tak piękne i miały taki styl, że każdy zwracał na nie uwagę. Wspominałem o tym zresztą w teście Fujifilm X20. Bezlusterkowce w stylu klasycznym przypominały współczesny aparat. Mały, ale aparat, więc po prostu odstraszały te osoby, które nie lubią zdjęć. A pozostałe bezlusterkowce nie robiły zdjęć tak dobrej jakości, nie cechowały się taką ergonomią i nie miały wielkiego, przejrzystego wizjera optycznego. Leica M jest niedoścignioną mistrzynią wzornictwa, które jest skromne, proste, ale też praktyczne i intuicyjne.
Do fotografowania Leicą M zachęca mnie także jakość robionych przez nią zdjęć. Ten korpus w zestawieniu ze świetną optyką niemieckiego producenta zapewnia niezwykłą plastykę, piękne rozmycie tła i wyjątkowe kolory. Zdjęcia z Leiki M mają zupełnie inne barwy niż te z Canona 5D Mark III czy Nikona D800. Są kontrastowe, żywe. Leica M o wiele lepiej niż poprzedniczka radzi sobie z barwami czerwonymi, dobrze oddaje balans bieli, ekspozycję, a fotografie są pełne półcieni. Robi wyjątkowe fotografie, pełne głębi i z niezwykłą plastyką. Moim zdaniem wśród pełnoklatkowych aparatów na rynku to Leica M wykonuje najpiękniejsze zdjęcia.
Szybkość i wydajność
Leica M jest gotowa do fotografowania po ok. 2-3 s (karta SD Sony 10 klasy). Nie jest to świetny wynik, ale podobno przy szybszej karcie można zejść do 1 s. O wiele lepiej jest z wybudzaniem aparatu. Zdjęcia można wykonywać niemal od razu po wciśnięciu spustu do połowy. Praktycznie od razu po wciśnięciu przycisku Live view wyświetlany jest podgląd na żywo.
Nowy, wydajny procesor ma też pozytywny wpływ na prędkość zdjęć seryjnych. Ani Leica M, ani jej poprzedniczki nigdy nie były projektowane do fotografowania seryjnego. Producent deklaruje prędkość 4 kl./s, którą nowy dalmierz rzeczywiście osiąga przy zdjęciach w formacie JPEG.
Na koniec kilka słów o żywotności baterii. Nowa Leica M jest dużo cięższa od swojej poprzedniczki, a różnica ta wynika głównie z zastosowania nowej, bardziej pojemnej baterii. Leica M na jednym ładowaniu może wykonać od ok. 400 do ok. 1000 zdjęć, w zależności od trybu fotografowania; przy spokojnym fotografowaniu aparat robi bez problemu do 750 obrazów, co jest wynikiem godnym pochwały.
Bateria wraz z gniazdem na karty SD jest schowana pod dolną pokrywą. Aby wymienić akumulator czy kartę pamięci, trzeba przekręcić specjalne pokrętło i zdjąć pokrywę. To rozwiązanie nie przeszkadza, jeśli robi się to raz na 1000 zdjęć. Gorzej, jeśli ktoś musi często wyjmować kartę SD.
Wizjer i focus peaking
Dalmierz to element charakterystyczny, wyróżniający Leiki na tle większości współczesnych aparatów. Wizjer w Leice M nie pokrywa 100% rzeczywistego kadru, jak w wielu lustrzankach. Obszar zdjęcia wskazują ramki w zestawach 28/90mm, 35mm/135mm oraz 50/75mm.
I tu warto wspomnieć o zmianie, jaka zaszła w Leice M. Tradycyjne ramki zostały zastąpione przez wyświetlane elektronicznie w wizjerze. Linie są podświetlane na czerwono lub biało, dzięki czemu są widoczne także w sytuacjach, kiedy jest mało światła. Podświetlane ramki po jakimś czasie automatycznie gasną, dzięki czemu bateria może pracować dłużej. System aktywuje się w mgnieniu oka po płytkim wciśnięciu spustu migawki lub po prostu po włączeniu, jeśli aparat nie był uruchomiony.
Osoby przyzwyczajone do tradycyjnego rozwiązania skrytykowały tę nowość. Fani klasyki twierdzą, że elektroniczne ramki mogą rozpraszać, że mogą być zbyt jasne. Nic z tych rzeczy – poziom jasności jest dostosowywany do światła. Preferuję czerwony kolor ramki, ale biały też się świetnie sprawdza. Żaden z nich nie rozprasza. Warto wspomnieć, że obraz ramek jest zoptymalizowany do odległości 2 m.
Jak na Leicę przystało, wizjer jest duży, jasny i przejrzysty. Aby się o tym w pełni przekonać, musiałem nałożyć opcjonalną korektę dioptrii -2 w formie małej, wkręcanej nakładki z soczewką. Pod tym względem lustrzanki mają pewną przewagę – w wizjerach jest wbudowana regulowana korekcja dioptrii.
Nowością w modelu Leica M jest też tryb Live view, czyli podglądu na żywo, oraz uzupełniający go system focus peaking, podświetlający ostre krawędzie i płaszczyzny na czerwono. System działa bardzo dobrze i może pomóc szczególnie osobom, które dopiero zaczynają przygodę z aparatami Leica, tym, którzy zabierają się do filmowania, oraz tym, którzy potrzebują bardziej precyzyjnego kadrowania. Równie przydatny jest tryb przybliżania kadru w Live view.
Sam system dalmierza ma swoje wady, ale też wiele zalet. Minusem jest nieco mniejsza precyzja kadru niż w lustrzankach. Ustawienie ostrości odbywa się nie w całym kadrze, tylko w małym prostokącie, czyli tzw. plamce po centrum kadru. W plamce wyświetlany jest obraz. Kiedy jest rozdwojony, to kadr jest nieostry. Zdjęcie będzie ostre dopiero wtedy, gdy dwa obrazy w plamce najadą na siebie i utworzą jeden ostry. To z pozoru trudne i mało komfortowe rozwiązanie. W praktyce okazuje się, że ręczne ostrzenie w ten sposób nie jest wcale takie niewygodne, chociaż wymaga dużej wprawy, aby wykonywane zdjęcia były zawsze ostre. Do plusów zaliczam możliwość podglądu w wizjerze tego, co się dzieje poza kadrem. Od lat to rozwiązanie chwalą fotoreporterzy na całym świecie.
Filmy
Leica M to pierwszy dalmierz tego producenta, który umożliwia nagrywanie filmów. Aparat oferuje jakość Full HD 1080p. (24 i 25 kl./s), HD 720 p. VGA (30 i 25 kl./s). Jakość filmów jest rewelacyjna, w czym duża zasługa gamy ostrych, jasnych obiektywów stałoogniskowych z piękną plastyką.
Jakość zdjęć - szumy
Nowy 24-megapikselowy pełnoklatkowy sensor CMOS świetnie sprawdza się w Leice M. Testy wykazały, że pierwsze widoczne szumy pojawiają się dopiero przy ISO 1600, ale nawet przy maksymalnej naturalnej czułości ISO 3200 nie ma ich zbyt wiele. A nawet jeśli już są, to struktura cyfrowego ziarna jest przyjemna dla oka. Oznacza to, że nową Leicą M można fotografować praktycznie na każdej czułości bez obaw o szumy.
Jakość zdjęć - detale
Równie dobrze wypada oddanie szczegółów. Obraz jest wyraźny, pełen detali do ISO 800. Minimalne zmiany są zauważalne dopiero przy czułości ISO 1600. Przy maksymalnej naturalnej wartości ISO 3200 widać delikatny spadek jakości, ale to nadal w pełni użyteczna czułość. Krótko mówiąc, nowa matryca bardzo dobrze oddaje detale praktycznie w całym zakresie czułości.