Czy naprawdę potrzebujemy sprzętu z najwyższej półki, by robić dobre zdjęcia?
29.05.2016 09:34, aktual.: 29.05.2016 11:34
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Technika gna do przodu, ale czy wydając krocie na aparat będziemy lepszymi fotografami? Każdy na początku swojej drogi zwala winę za nieudane zdjęcia na sprzęt. Po latach spędzonych na patrzeniu przez obiektyw, wiem, że jest kompletnie inaczej.
Kiedy zaczynałem fotografować w 2006 roku, jedynym sprzętem, jaki miałem do dyspozycji, był kompaktowy Canon PowerShot A540. Nie miałem specjalnie wyboru, więc robiłem nim zdjęcia. Z czasem, dostałem od rodziców pierwszą lustrzankę – Canona EOS 1000 D z kitowym szkłem. Pamiętam, że byłem strasznie podekscytowany tym faktem i nie rozstawałem się z nim na krok, dbałem o niego jak o jajko – czyściłem, pakowałem w specjalne torby etc.
Na mojej pierwszej lustrzance pracowałem przez około 5 lat. Z czasem kitowy obiektyw zastąpił EF 17-55 f/2.8 IS USM, odpowiednik spacerowej L-ki w systemie Canona. Byłem zachwycony jakością obrazka, jaki mi dawał – miałem pięknie rozmyte tło i mogłem skrócić czasy naświetlania, chociaż pamiętam, że zawsze zniżałem ISO i wydłużałem czasy, a wbudowana stabilizacja obrazu pozwoliła mi na prawie bezszumne obrazy. Wtedy też zainteresowałem się fotografią koncertową. I to był problem. Mój aparat przestał dawać radę. Na ISO 800 miałem taką kaszę, że mógłbym wyżywić tym całą rodzinę. Robiłem wtedy zdjęcia głównie na koncertach, gdzie miałem zaprzyjaźnioną ekipę i mogłem błyskać. Kupiłem chińską, najtańszą manualną lampę i kombinowałem. Ba – udało mi się nawet sprzedać kilka obrazków, ale to wciąż nie było to.
Wielką zmianą był zakup Canona 5D Mark II i mojej pierwszej stałki – 50 mm f/1.4. Z perspektywy czasu - było to jedno z najgorszych szkieł, jakie miałem w ręce. Fakt – obrazek się zmienił, szumy nie były uciążliwe, była przyjemna dla oka głębia. Z czasem pozmieniałem szkła – miałem 28 mm f/1.8 (było świetne!), 85 mm f/1.8 – dalej po kilku żonglerkach skończyłem z moim obecnym zestawem: Canon EOS 5D Mark III, Sigma 35 mm f/1.4 ART, Canon EF 50 mm f/1.8 (wg mnie najlepsza 50-tka w Canonie), Canon EF 135 mm f/2.0 USM L oraz lampa Yongnuo 568 EX II.
Brzmi fajnie, co? No pewnie – byłem w pełni usatysfakcjonowany z jakości obrazka, który otrzymywałem – wszystko ostre, bez szumów, plastyka się zgadzała. Ale wciąż nie byłem zadowolony ze zdjęć, które robię. Brakowało mi w nich „duszy”. Patrzyłem na moje kadry – kurcze, wszystko było poprawnie – silnie przykładałem wagę do tego, by zdjęcia były doskonałe technicznie – i były. Chodziłem wtedy na wiele imprez związanych z modą, fotografowałem m.in. z Maćkiem Gajdurem, prowadzącym Wro Street Fashion i z Kubą Zazulą z Wrocław Street Photography. Wraz z czwartym członkiem – Dominikiem Hermanem - założyliśmy mini-kolektyw fotograficzny o nazwie „Tragedii nie ma”. Tragedii nie było, ale był niedosyt...
Przełomowy dla mnie był styczeń 2015 roku, kiedy poznałem m.in. Łukasza Kapę, Marcina Twardowskiego i kilku innych świetnych fotografów. Kiedy próbowałem podjąć temat sprzętu – patrzyli na mnie jak na idiotę. Kapa fotografował starym, nieszczelnym Kievem 88, Twardowski natomiast Araxem 60, „ulepszoną” wersją Kieva 60. Chwilę wcześniej poznałem jeszcze Rafcia Stępniaka, który robił zdjęcia... pudełkiem po butach z obiektywem od powiększalnika!
Przeżyłem swoisty szok, bo żyłem myślą autorstwa Annie Leibovitz, która powiedziała, żeby zawsze używać najlepszego sprzętu, na jaki nas stać. Zapomniałem jednak o dwóch ważnych kwestiach: emocjach i historii. Były to rzeczy, na które zwracali mi zawsze uwagę moi wykładowcy – Borys Nieśpielak i Paweł Piotrowski. Jako że fotografia artystyczna była mi obca – absolutnie nie myślałem o wkładaniu serca w zdjęcia. Fotografia była dla mnie tylko dokumentacją otoczenia, relacjonowaniem chwil.
Wracając do tamtego styczniowego wieczoru – Kapa, podczas rozmowy, zapytał o to, co fotografuję. „Kobiety na cyfrze” - to była moja odpowiedź. Mój rozmówca zaśmiał się szyderczo i powiedział, że za miesiąc zmienię zdanie. I miał rację. Miesiąc później kupiłem mój pierwszy analogowy średni format – Holgę 120N – plastikową zabawkę, ale nie chciałem wydawać niewiadomo jak dużej kasy, a spróbować fotografii tradycyjnej i zobaczyć, czym wszyscy się ekscytują. Później zmieniłem ją na Pentacona Six z kilkoma 40-letnimi szkłami. Fakt jest taki, że dzięki kosztom ponoszonym przy analogu – zwolniłem. 12 klatek to dużo.
W międzyczasie miało miejsce jeszcze jedno zdarzenie. Pojechałem ze znajomymi na jednodniowy plener fotograficzny. Z fotografów byli tam: Twardowski, Kapa, Stępniak, Marek Wójciak i Lucyna Połomska, którą chciałem sfotografować. Pamiętam sytuację, kiedy byliśmy w sali teatralnej MDK w Pogorzeli. Lucyna była gotowa do zdjęć, stałem jakieś 10 metrów od niej na wysokiej drabinie, świeciło jedno punktowe światło z góry. Siedziała na skórzanym fotelu z rekwizytorni. W głośnikach na całą salę rozbrzmiewał utwór Zbigniewa Preisnera „Van den Budenmayer. Concerto en Mi Mineur” z finałowej sceny „Podwójnej śmierci Weroniki”. Nagle wszystko dookoła przestało istnieć – byłem tylko ja i moja Modelka. Połączyła nas więź artystyczna – nie padły żadne słowa. Na każde moje delikatne skinienie głową, Lucyna zmieniała pozycję. Otworzyłem się emocjonalnie na fotografię.
Od tamtego zdarzenia niemal nie używam mojej topowej cyfry, która daje doskonały obrazek. Fotografuję Holga za 200 złotych i 40-letnim Pentaconem Six. Przestałem zwracać uwagę na jakość obrazka. Technika fotografowania stała się czymś naturalnym – przestałem o niej myśleć, analizować. Zacząłem wizualizować kadry przed ich stworzeniem – porzuciłem zasady prawidłowego fotografowania, ekspozycja straciła na znaczeniu – liczyły się już tylko emocje na zdjęciach. Właściwie dopiero teraz mogłem powiedzieć, że zacząłem FOTOGRAFOWAĆ – w pełni świadomie wypalać w kadrach historię emocji, które we mnie rosły.
Otworzyłem się na otaczający świat – zacząłem widzieć więcej, postrzegać wszystko absolutnie inaczej. Pojechałem na kilka plenerów fotograficznych, gdzie słuchałem muzyki, rozmawiałem z ludźmi o ich podejściu do życia, zacząłem wymieniać się opiniami. Uważnie rejestrowałem każde słowo – nie było tam żadnej wzmianki o fotografii, a o sposobie patrzenia. Czułem, że łączy mnie z nimi więź. Zauważyłem, że wspólnym mianownikiem wszystkich Fotografów jest pewien poziom świadomej wrażliwości, którego sam wcześniej nie potrafiłem zdefiniować.
Teraz, kiedy wykorzystuję aparat – bez względu na to, jaki – wiem, że nie ma on najmniejszego znaczenia. Każdy kadr widzę w głowie wcześniej – wiem, jak będą wyglądały tony szarości, wiem, jak rozłoży się głębia, nie potrafię jeszcze jednak przewidzieć do końca tego, jak zachowa się fotografowana osoba, chociaż to właśnie fotograf podczas sesji jest reżyserem. Rozmawiając z modelką, słuchając muzyki i kierując na właściwy tor – możemy wygenerować emocje, uczucia, jakie chcemy przekazać na zdjęciach.
W wyżej opisany sposób realizowałem mój pierwszy, kompletny projekt portretowy - „epitafium /nad grobem/”, który traktuję bardzo osobiście. Założenia techniczne były proste – fotografowałem przy użyciu konkretnego aparatu, na określonym filmie, przy tych samych warunkach oświetleniowych i na tym samym tle. Modelki miały również podobne stylizacje. Jedynymi aspektami, które odróżniają konkretne zdjęcia są twarze i prezentowane przez nie emocje.
Zdjęcie, według mnie, jest historią emocji, wypaloną przez światło w ramach kadru. Bez tych 4 elementów: światła, historii, emocji i kompozycji – nie ma prawa istnieć dobra fotografia. Jeśli zabraknie chociaż jednego z nich – dzieło jest niekompletne, niedbałe. Uważam natomiast, że łamanie schematów jest dobre – prowadzi ono do indywidualnego rozwoju twórcy, lecz musi być świadome, a nie przypadkowe.
Fotografia nie ma prawa być przypadkiem. Tylko świadomie wykorzystując potencjał obrazu, każdy z nas jest w stanie stworzyć klatkę, która zamknie nasze emocje na zawsze.