Haiti: Z obiektywem w piekle cz. I

Najpierw pojawiają się chmary much, chwilę później dociera do nas zapach. A potem nagle jesteśmy na miejscu, i musimy po raz kolejny wyłączyć emocje, skoncentrować się na zdjęciach. Mimo to zapach masowych mogił na przedmieściach Port-au-Prince, stolicy Haiti, ciągnie się za nami jeszcze przez wiele dni. W ubraniach, włosach i wspomnieniach.

Fot. Tomasz Woźny
Fot. Tomasz Woźny
Tomasz Woźny

06.03.2010 | aktual.: 06.03.2010 16:38

Najpierw pojawiają się chmary much, chwilę później dociera do nas zapach. A potem nagle jesteśmy na miejscu, i musimy po raz kolejny wyłączyć emocje, skoncentrować się na zdjęciach. Mimo to zapach masowych mogił na przedmieściach Port-au-Prince, stolicy Haiti, ciągnie się za nami jeszcze przez wiele dni. W ubraniach, włosach i wspomnieniach.


ZOBACZ TAKŻE: Haiti: Z obiektywem w piekle  CZĘŚĆ II |  CZĘŚĆ III

Możesz pomóc ofiarom trzęsienia ziemi na Haiti! SMSową zbiórkę pieniędzy organizuje Polska Akcja Humanitarna.


  • Mam pieniądze, jadę na Haiti. Jedziesz? ? Paweł dzwoni do mnie wieczorem, tydzień po trzęsieniu ziemi.

Chwila wahania, setki myśli, perspektywa wydatków, zmiany planów na najbliższe miesiące i rozłąki z bliskimi. Ale sam przecież nie pojedzie.

  • *Jadę. *

Tak zaczyna się nasza wyprawa na Karaiby.

Reisefieber

Najpierw logistyka. Na Haiti docierają tylko samoloty transportowe z pomocą humanitarną i ekipami ratowniczymi. Niektórym udaje się podobno zabrać z ratownikami, ale to odpada ? jesteśmy freelancerami, nie mamy w kieszeni legitki Reutersa ani AFP, nikt nas nie zabierze. Pozostaje lot tanim czarterem na Dominikanę i próba przebicia się przez granicę na Haiti.

Kupujemy prowiant i tabletki do odkażania wody. Ekspresowo wykonujemy niezbędne szczepienia, gromadzimy leki. Bierzemy ze sobą namiot, kilka ubrań na zmianę, krótkie i długie ?szkła?, pasy fotograficzne, laptopy. Trzeba być mobilnym i samowystarczalnym, nie mamy pojęcia, co zastaniemy na miejscu.

Próbujemy złapać kontakty: MSZ, organizacje humanitarne, polskie konsulaty i dziennikarze na miejscu. Dziesiątki maili i telefonów, nerwowe wyczekiwanie na odpowiedź z włączonym CNN w tle, wreszcie udaje nam się zdobyć kilka bezcennych kontaktów. Stacje telewizyjne podają rozbieżne informacje: jedni mówią, że Haiti to Dziki Zachód, inni, że sytuację kontrolują Amerykanie i ONZ. Kupujemy dolary, komórki i przejściówki do haitańskich gniazdek, żegnamy się z bliskimi i ruszamy na samolot z Monachium do Punta Cana na Dominikanie. Wyjazd udaje nam się zorganizować w pięć dni. Nieźle, chociaż jak się później okaże za późno.

Desant

Fot. Tomasz Woźny
Fot. Tomasz Woźny
  • Jedzcie, jedzcie, to może być Wasz ostatni ciepły posiłek przez kolejne tygodnie ? żartuje następnego ranka przy śniadaniu.

Śmiejemy się, nieświadomi, że następny ciepły posiłek przyjdzie nam zjeść dopiero za dwa tygodnie, wśród ruin i zapachu gnijących ciał.

Podróż autobusem z Punta Cana do Santo Domingo trwa cztery godziny. Podczas krótkiej przerwy zamieniamy kilka zdań z Rosjanami, którzy siedzą obok nas.

    • Jedziecie na Haiti? ? dopytuje się jeden z nich. ? Kupcie pistolet.*

Wybuchamy śmiechem, ale po chwili milkniemy widząc, że inni nie podzielają naszej wesołości.

*- Ja mówię poważnie *? ciągnie Rosjanin. ? Za 80 dolarów dostaniecie jakiś prosty model.

Nie jest nam już do śmiechu, ale pistoletu i tak nie kupujemy.

W Santo Domingo cudem udaje nam się trafić na ostatni tego dnia kurs na Haiti. Płacimy po sześćdziesiąt osiem dolarów i wraz z lekarzami oraz wolontariuszami z organizacji humanitarnych rozsiadamy się w wygodnym, klimatyzowanym autobusie. Nieźle. Do Port-au-Prince mamy około trzystu kilometrów ? dystans, który zwykle pokonuje się w trzy godziny. Nam ta podróż zajmuje jedenaście godzin.

Najpierw dwie godziny czekamy na granicy. A potem okazuje się, że istnieją gorsze drogi, niż polskie ? i są to właśnie te na Haiti. Autobus mozolnie kluczy pomiędzy potężnymi dziurami, z których niektóre pamiętają jeszcze zapewne czasy francuskiego kolonializmu. Powoli ? bardzo powoli ? zbliżamy się do ?strefy zero?, jak modnie nazywa się teraz Port-au-Prince. Wreszcie pojawiają się pierwsze zniszczone budynki i sklecone byle jak chatki przy ulicach. Jest noc, kiedy docieramy do stolicy.

Zaraz po wyjściu z autobusu rzuca się na nas tłum taksówkarzy. Wokół ciemno, wszędzie kotłuje się tłum, ktoś ciągnie za rękaw, ktoś krzyczy, prawdziwe pandemonium. Przyjechało świeże mięso. Zaciskamy zęby i dzielnie odpieramy atak: marsowe spojrzenia, nieprzeniknione twarze i twarde negocjacje: bywaliśmy już tu i tam, nie wylecieliśmy sroce spod ogona, nie damy się zahukać. Wreszcie dumni z siebie przystajemy na czterdzieści dolarów za kurs na lotnisko. Za kilka godzin dowiemy się, że zapłaciliśmy czterokrotność normalnej ceny.

Gabinet zabiegowy w szpitalu św. Franciszka Salezego, fot. Tomasz Woźny
Gabinet zabiegowy w szpitalu św. Franciszka Salezego, fot. Tomasz Woźny

- Widzieliście może po drodze tureckich dziennikarzy? ? nagle obok nas pojawia się młoda biała dziewczyna. ? Mieli tu już dojechać, nie mamy z nimi kontaktu.

Na szczęście wymieniliśmy się namiarami z Turkami na lotnisku w Punta Cana.

    • Jeżeli chcecie dostać się na lotnisko, może być problem, Amerykanie już tam nie wpuszczają prasy* ? dziewczyna okazuje się być członkiem tureckiej ekipy ratunkowej. ? Ale jedźcie za nami, prześliźniecie jako pomoc humanitarna.

Fortuna ? jak widać ? nam sprzyja.

Lotnisko pełne jest namiotów organizacji humanitarnych, co chwila nocną ciszę przecina ryk potężnych samolotów transportowych. Trzeba uważać na Amerykanów, czepiają się dziennikarzy, wszystkich ustawiają. Polaków znajdujemy w ostatniej chwili, mieli wylecieć z Haiti dzień wcześniej, ale popsuł im się samolot. Podczas takich wyjazdów informacja jest bezcenna, staramy się więc zaciągnąć języka.

    • W mieście uważajcie na siebie, trzymajcie się blisko samochodu* ? tłumaczy jeden z polskich dziennikarzy, prezenter dużej stacji telewizyjnej. ? Po ulicach kręci się sporo ludzi z maczetami. W razie czego uciekajcie do auta i w nogi.

Czeka nas zimny prysznic ? oto bowiem okazuje się, że stolica najbiedniejszego państwa półkuli zachodniej jest znacznie droższa niż turystyczne kurorty na Dominikanie. Litr benzyny ? 6 dolarów. Wynajęcie samochodu na dzień ? 200 dolarów. Miejsce pod namiot przy hotelu ? 60 dolarów. I najgorsze: butelka piwa 0,4 l ? o zgrozo - 1,5 dolara. Banki nie działają. Mamy zostać tam dwa tygodnie. W kieszeniach, butach i plecakach upchnęliśmy łącznie mniej niż tysiąc dolarów. Cóż, człowiek uczy się na błędach.

Szpital

Paweł Łączny odpoczywa obok ruin szpitala, fot. Tomasz Woźny
Paweł Łączny odpoczywa obok ruin szpitala, fot. Tomasz Woźny

Tym razem taksówkarzowi płacimy dziesięć dolarów, dwa razy nie damy się zrobić w trąbę. Port-au-Prince jest zakorkowane. Setki samochodów tkwią w upale i kurzu, wszyscy trąbią i krzyczą, a przepisy ruchu drogowego, nawet jeżeli zostały kiedyś ustanowione, widać nie przyjęły się. Tajemnicą pozostaje, jak mieszkańcy jednego z najbiedniejszych krajów świata dotkniętego kataklizmem są w stanie zarobić na tak drogie paliwo?

Belgowie i Niemcy przyjmują nas bardzo przyjaźnie. Pozwalają rozbić namiot na dachu szpitala i ? co najważniejsze ? robić zdjęcia na jego terenie. Wreszcie po trzech dniach od wyjazdu możemy zająć tym, po co tu przybyliśmy ? fotografią.

Pełni entuzjazmu łapiemy za aparaty i ruszamy wybadać teren. Wkrótce jednak zaczynają się schody. Światło pomiędzy godziną jedenastą i szesnastą to koszmar ? skomplikowane mozaiki cieni i skrajnie silne kontrasty utrudniają złapanie czystego kadru. Z nieba leje się żar, który szybko wysysa siły i chęć pracy, w powietrzu unoszą się chmary much, a znad pobliskich ruin wieje zgnilizną.

Pojawia się też problem komunikacji. Haitańczycy znają kreolski, francuski i czasem hiszpański, wiec nasz angielski staje się nieprzydatny. Pozostaje mowa ciała, uśmiech, dziarski uścisk dłoni i nadzieja, że matka z rannym synem nie przegna cię na cztery wiatry. Grunt to pytać się o zgodę, próbować nawiązać kontakt, unikać ?strzelania? z ukrycia. Czasem udaje się uzyskać akceptację, czasem nie. Uzbrajamy się w cierpliwość: spędzimy tu kilka dni, trzeba więc przyzwyczaić pacjentów szpitala do naszej obecności, oswoić ich z wyglądem aparatu i dźwiękiem migawki, przestać być wydarzeniem roku dla dzieci. Patrzeć, czekać i myśleć. Pracujemy oddzielnie, żeby nie wyjść na hieny.

Ostry dyżur, fot. Tomasz Woźny
Ostry dyżur, fot. Tomasz Woźny

A dookoła rozgrywa się dramat: mężczyzna z otwartymi złamaniami obu nóg krzyczy z bólu, kto inny bełkocze w narkozie, dzieciak z infekcją stopy płacze rozdzierająco, a jego ojciec błagalnie spogląda na lekarzy czyszczących ranę. Niektórzy pacjenci leżą cicho, pogrążeni w apatii. Prawie każdy kogoś stracił, prawie każdy cierpi. Na bloku operacyjnym Belgowie i Niemcy zwijają się jak w ukropie - szyją i składają złamania. Kości rannego chrupią, gdy lekarz próbuje złożyć piszczel w całość. Krew tryska na obiektyw ? wytrzeć i czekać dalej.

    • Lepiej załóż maskę* ? radzi jeden z lekarzy. ? Niektórzy są zakażeni żółtaczką i HIV.

W takiej sytuacji najlepiej schować się za szkłem obiektywu, skupić na kadrze i wyłączyć emocje: współczucie, empatię i chęć bezpośredniej pomocy. Zadaniem fotografa jest dokumentacja i to musi być najważniejsze. Czas na wyrzuty sumienia przyjdzie później.

Zapada zmierzch. Wspinamy się na dach szpitala, do naszego obozowiska, nawadniamy się i jemy po kabanosie ? musimy je oszczędzać, mają wystarczyć na dwa tygodnie. Rzucamy się na szpitalne łóżka i próbujemy zasnąć. Kilkanaście kroków od nas, pod gruzami oddziału pediatrycznego leży około pięćdziesięciu ciał: lekarze i matki z dziećmi. Gdy wiatr wieje od strony ruin, zapach robi się silniejszy, ale wkrótce się przyzwyczajamy.

Oddziały neurologii, chirurgii i pediatrii, fot. Tomasz Woźny
Oddziały neurologii, chirurgii i pediatrii, fot. Tomasz Woźny

Pojawiają się chmary moskitów. Bestie są wyjątkowo dokuczliwe, ugryzienia swędzą i szczypią, a my przeklinamy brak środka owadobójczego. Pozostaje spać z rękoma w rękawiczkach chirurgicznych i twarzami zawiniętymi w chusty. Po pół godzinie spływamy potem, co przywabia kolejne eskadry komarów. Po kolejnej godzinie kapitulujemy i rozbijamy namiot. W środku zaduch jest niemiłosierny, ale wreszcie zasypiamy: brudni, wykończeni i głodni. Przed nami jeszcze dwa tygodnie. W nocy są wstrząsy wtórne, ale śpimy twardo.


ZOBACZ TAKŻE:

Haiti: Z obiektywem w piekle  CZĘŚĆ II |  CZĘŚĆ III


Możesz pomóc ofiarom trzęsienia ziemi na Haiti! SMSową zbiórkę pieniędzy organizuje Polska Akcja Humanitarna.

Źródło artykułu:WP Fotoblogia
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)