Haiti: Z obiektywem w piekle cz. II
Najpierw pojawiają się chmary much, chwilę później dociera do nas zapach. A potem nagle jesteśmy na miejscu, i musimy po raz kolejny wyłączyć emocje, skoncentrować się na zdjęciach. Mimo to zapach masowych mogił na przedmieściach Port-au-Prince, stolicy Haiti, ciągnie się za nami jeszcze przez wiele dni. W ubraniach, włosach i wspomnieniach. Oto druga część wspomnień z Haiti.
14.03.2010 | aktual.: 01.08.2022 15:26
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Możesz pomóc ofiarom trzęsienia ziemi na Haiti! SMSową zbiórkę pieniędzy organizuje Polska Akcja Humanitarna.
Aparat nie daje rady. Autofokus szaleje, szwankuje też lampa błyskowa, a moment na usterki jest wyjątkowo parszywy ? stoję niepewnie balansując nad ciałem kobiety, w powietrzu roi się od much, a zapach rozkładających się szczątków wyciska z oczu łzy. Nie było łatwo trafić do Titanyen, miejsca u podnóża gór, gdzie zwożone są ciała pogrzebanych. Zaczęło się od informacji, którą ?sprzedał nam? jeden z dziennikarzy w hotelu Palm Inn.
W cieniu palm
Przede wszystkim ewakuujemy się ze szpitala. Naszą kolejną bazą zostaje Palm Inn Hotel, gdzie przyczaili się również inni dziennikarze. Nie stać nas na pokój, rozbijamy więc namiot na hotelowym trawniku, nieopodal basenu. Koszt za noc: 60 dolarów. Aż dziwne, że nie biorą jeszcze opłat za zużycie powietrza. Okazuje się, że nie mamy dostępu do prysznica, który musimy zastąpić pływaniem w basenie. Każdy wyjazd tego typu to rozpaczliwe poszukiwanie połączenia z Internetem. Zdjęcia trzeba jak najszybciej wysłać, a nas nie stać na łącze satelitarne. Na szczęście okazuje się, w ?Palmowym Hotelu? dostępny jest wireless. Łącze jest haniebnie powolne, ale lepszy rydz niż nic.
Po szpitalu pobyt w hotelu wydaje się rajem: cisza, cień palm, basen ? regenerujemy siły, zbieramy informacje, knujemy. W podobnych strefach podwyższonego ryzyka podstawą jest dotarcie do innych dziennikarzy ? o ile nie stanowią dla nas konkurencji, podzielą się informacjami, udzielą rad, pomogą. No, chyba że trafimy na wyjątkowych bufonów.
W pobliżu swój obóz w potężnym namiocie rozbili dziennikarze z RPA. To właśnie od nich dowiadujemy się o Titanyen - lokalizacji masowych mogił.
W poszukiwaniu zmarłych
Stoimy na wyboistej drodze, w oddali widać błękit Morza Karaibskiego, wokół piętrzą się nagie zbocza Czarnych Gór. Na próżno szukać cienia ? Haitańczycy już dawno temu wycieli wszystkie drzewa na swojej części wyspy.
Obok nas przechodzi kolumna wieśniaków. Nikt nic nie wie o masowych mogiłach. Inne ekipy dziennikarzy oprócz kierowców i tłumaczy, wynajmują tzw. ?fixerów? ? świetnie poinformowanych miejscowych, którzy ?nakręcają? im materiały. Nas na to nie stać.
Snujemy się jeszcze chwilę wśród haitańskich bezdroży, wreszcie decydujemy się wrócić na główną drogę do Port-au-Prince. Kiedy trafiamy wreszcie na masowe groby, jest południe. Większość dołów z ciałami przysypano, o tym, że stoimy na ogromnym cmentarzysku świadczy tylko świeżo skopana ziemia pod naszymi stopami. Na próżno czekamy na transporty z Port-au-Prince, pora jest zbyt wczesna. Ruszamy w drogę powrotną do stolicy.
Do Titanyen wracamy po południu. Po drodze zwijamy dwójkę Belgijskich fotografów, Klausa i Nanę. Jak można, trzeba sobie pomagać. Niebo zaszło chmurami, kontrasty już tak nie rażą, światło robi się miękkie ? wymarzona pogoda na zdjęcia. W Titanyen czatuje już kilka ekip dziennikarzy. Mają sprzęt, przy którym nasze sędziwe aparaty zdają się antykami. Wreszcie w tumanach kurzu przyjeżdżają ciężarówki.
Bieg, kilka łokci rozdanych na lewo i prawo, żeby zrobić sobie miejsce i wreszcie czekam z aparatem przy oku, obserwując jak ciężarówka podjeżdża do dołu i wysypuje zawartość. Wciskam spust migawki, mając nadzieję, że uda mi się uchwycić pośród lecącego z naczepy gruzu fragment ciała. Słyszę jak obok klnie Paweł ? zaciął mu się aparat. Chwilę później jest po wszystkim.
- Tydzień temu było ich znacznie więcej ? ocenia krytycznie Bruno Stevens, przewieszając przez ramię jedną ze swoich Leic. Bruno siedzi na Haiti od początku ? był już na miejscu dzień po trzęsieniu ziemi. ? Trochę się spóźniliście, chłopaki. Za późno was tu wysłali.
Sęk w tym, że nas tu nikt nie wysyłał, przyjechaliśmy sami. Dla zagranicznych dziennikarzy, taka sytuacja jest nie do pomyślenia ? oni mają wszystko zorganizowane przez swoich zleceniodawców, łącznie ze zwrotem kosztów i dniówką, o której my możemy tylko marzyć. Kiedy ciężarówki odjeżdżają, dziennikarze zwijają manatki, zostajemy sami. Czekamy na jeszcze jeden transport ? może nie mamy pieniędzy ale mamy cierpliwość. Nagle obok pojawia się Jonas:
- Ten dziadek pokaże nam miejsce, gdzie groby nie są zasypane. To będzie kosztować dwadzieścia dolarów. Podobno trafiło tam niewielu dziennikarzy.*
Zbijamy cenę do piętnastu i ruszamy w drogę, mamy jeszcze godzinę do zachodu słońca. Dziadek prowadzi nas kamienistą ścieżką, musimy iść - nasz samochód by tutaj nie wjechał. Najpierw pojawiają się muchy, potem czujemy zapach. Silniejszy niż w ruinach i na poprzednim cmentarzysku. A potem trzeba zacisnąć zęby, bo nagle znajdujemy to, po co tu przyjechaliśmy.
Ciała rzucono niedbale na stosy. Jest ich bardzo dużo, w różnym stopniu rozkładu, niektóre całkiem świeże, inne tak wysuszone, że trudno dostrzec w nich ludzkie rysy. Mężczyźni, kobiety i dzieci.
Zapach obezwładnia. Zawijamy usta chustami i uważnie patrzymy pod nogi, gdzieniegdzie spod ziemi wystają fragmenty ciał. Staramy się myśleć chłodno ? jak pokazać to miejsce nie epatując wyszczerzonymi w potwornym grymasie twarzami ofiar? Oddycham ciężko przez chustę, która jak na złość co chwila zsuwa się z ust. Nana, belgijska fotografka, dość szybko pęka, odchodzi na bok, żeby złapać haust świeżego powietrza. Reszta pracuje: stań, pomyśl, zmień obiektyw, przymierz, strzelaj.
Ostatnie zdjęcie dopalam lampą błyskową na kablu. Stoję nad ciałem kobiety z czerwoną chustą, modlę się, żeby noga nie ześlizgnęła się ze śliskiego kamienia ? nie mam drugiej pary butów. Pierwsze zdjęcie ? lampa błysnęła za jasno. Kolejne ? zbyt ciemno. Jeszcze jedno ? styki nie działają, trzeba przeczyścić. Pada mi też autofocus, po chwili wyskakuje jakiś błąd. Chusta spada mi z ust, klnąc zawiązuje ją jeszcze raz. Byleby nie stracić równowagi, byleby nie wpaść do pobliskiego dołu.
W drodze powrotnej do Port-au-Prince, milczymy. Wieczorem wysyłam zdjęcia do Polski. Odpowiedź przychodzi jeszcze tego samego wieczora ? zdjęcia fajne, ale wysłane o kilka dni za późno, temat już ostygł.
Gruzy Port-au-Prince
- Jesteśmy w dzielnicy biznesowej, najbardziej dotkniętej przez trzęsienie. Musze załatwić kilka spraw, wiec spotkamy się w południe w centrum ? tłumaczy Jonas. ? Uważajcie na siebie.
Historie o bezprawiu i chaosie na ulicach Port-au-Prince okazują się być mocno przesadzone. Po prostu są dzielnice, gdzie lepiej nie wchodzić, reszta miasta jest w miarę bezpieczna. Grunt to dużo się uśmiechać, mówić każdemu kto na Ciebie spojrzy ?dzień dobry? a jak podejdą, uścisnąć dziarsko ręce. Tego dnia pracujemy z Belgami.
- Zaraz się dowiemy, czy to terytorium gangu ? wyjaśnia Klaus. ? W razie czego, trzeba będzie się stąd zawinąć.
Otacza nas tłum Haitańczyków, niektórzy mają maczety, ale są dość przyjaźnie nastawieni. Wokół piętrzą się gruzy dzielnicy biznesowej, rozglądamy się bacznie dookoła, szukając motywów: zwisające smętnie nad ulicą druty wysokiego napięcia dobrze poprowadzą wzrok przez kadr, pomiędzy połamanymi kolumnami domu można zmieścić kilku przechodniów, w kałuży jak w lustrze widać odbicie zawalonej willi. Nagle słyszymy huk wystrzału. Łapiemy z Pawłem za aparaty, czując przyjemne uderzenie adrenaliny i strachu. Haitańczycy wybuchają śmiechem ? to tylko ktoś wystrzelił petardę. Belgowie są kilka metrów za nami, wzięli nogi za pas.
Ruiny najlepiej fotografuje się wczesnym świtem, najlepiej znaleźć się na miejscu przed wschodem słońca. Światło jest wtedy bardzo miękkie, w powietrzu unosi się lekka mgiełka, a na ścianach tańczą cienie przechodniów. Trudno o czysty kadr ? otoczenie jest wyjątkowo zróżnicowane, dlatego każde zdjęcie okupione jest długimi minutami oczekiwania. Przydają się cieżkie, górskie buty ? pośród gruzów łatwo skręcić nogę.
Znowu czujemy, że jesteśmy tu za późno, ciała już dawno temu znikły z ulic. Nikt już nie szuka ocalałych, wśród ruin kręcą się szabrownicy i zbieracze złomu. Na gruzy Port-au-Prince poświęcamy kilka dni, wieczory spędzamy na selekcji zdjęć. Jemy niewiele ? trzy, cztery kabanosy dziennie zagryzane wysokoenergetycznymi ciasteczkami podarowanymi nam przez polską ekipę ratowniczą. Żołądki powoli przyzwyczajają się do diety, ale głód nie opuszcza nas nawet na chwilę. Wodę czerpiemy z kranu i uzdatniamy tabletkami ze srebrem i sodem. Smakuje tak podle, że nie chcą jej pić nawet nasi kierowcy. Oszczędzamy na czym się da, ale i tak zapasy gotówki topnieją jak lód. Nie starczy nam do końca wyjazdu.
Choroba
- Belgijscy lekarze już wyjechali, czekamy na Amerykanów ? Volker Echtermeyer zapala skręconego przeze mnie papierosa, uśmiecha się i mruczy z satysfakcją. ? Ale coś nie możemy się doczekać.
Volker jest niemieckim lekarzem, wraz ze swoją ekipą medyczną od trzydziestu lat jeździ po świecie pomagającym tym, których skrzywdziła natura albo ludzie. Afganistan, Indonezja, Kambodża, Bałkany. Gość ma nerwy ze stali. Jesteśmy ponownie w Szpitalu św. Franciszka, nie stać nas już na namiot w hotelu. Rozpaczliwie próbujemy zdobyć gotówkę, ale banki nie działają, a honorowy konsul milczy. Nie mamy nawet pieniędzy na kierowcę, pozostaje skoncentrować się na rannych. Zjadamy ostatnie racje żywnościowe od polskich ratowników ? nocą robimy na dachu szpitala ognisko i wreszcie jemy ciepły posiłek ? fasolkę po bretońsku zagryzaną kabanosem. Jesteśmy tak głodni, że nie przeszkadza nam nawet zapach z pobliskich ruin. To najdziwniejszy posiłek w moim życiu.
Następnego dnia zaczynamy chorować. Najpierw bakcyl dopada Pawła: biegunka i wysoka gorączka zwalają go z nóg, lekarze nie mają leków, jedyne co nam mogą zaproponować to paracetamol. Wraca do zdrowia dopiero po trzech dniach, ale wygląda, jakby postarzał się o kilka lat.
Tymczasem udaje nam się skontaktować z polskim dziennikarzem na Dominikanie, ma nam przekazać pieniądze przez jadącego na Haiti reportera. Dziura budżetowa jest przynajmniej częściowo zacerowana, dlatego decydujemy się na powrót do hotelu.
W szpitalu popełniam błąd ? zaprzyjaźniam się z Umelgione, ośmioletnim chłopcem, który nie odstępuje mnie ani na krok. Przed powrotem do hotelu próbuje go znaleźć, pożegnać się, dowiedzieć się choćby, jak ma na nazwisko. Niestety chłopak gdzieś przepadł, odjeżdżam więc bez pożegnania, obiecując sobie w duchu, że nigdy już nie powtórzę tego błędu. W takim miejscu za emocje płaci się cenę.
Zaraz po powrocie do hotelu i rozbiciu namiotu bakcyl bierze się za mnie. Najpierw mdłości, potem biegunka i wysoka gorączka. Nie mogę pić wody, jestem coraz bardziej odwodniony. Wymiotuje całą noc obawiając się najgorszego ? dyzenterii. Kolejny dzień spędzam w bezruchu, gorączka mąci myśli, nie mam nawet siły, żeby napisać smsa do rodziny. Przechodzi dopiero nazajutrz, ale wciąż jestem słaby jak dziecko. Na szczęście udaje nam się zdobyć pieniądze na dalsze zdjęcia. Po szpitalu, ruinach i masowych grobach przyszedł czas na ostatni rozdział haitańskiego piekła ? obozy dla uchodźców.
A potem powrót do domu, za którym bardzo już tęsknimy.
ZOBACZ TAKŻE:
href="https://fotoblogia.pl/haiti-z-obiektywem-w-piekle-cz-i,6793474711991937a">Reportaż Tomasza Woźnego o sytuacji na Haiti w Dużym Formacie.
Możesz pomóc ofiarom trzęsienia ziemi na Haiti! SMSową zbiórkę pieniędzy organizuje Polska Akcja Humanitarna.