Olympus PEN‑F - pierwsze wrażenia i zdjęcia po jednym dniu spędzonym z aparatem
Na kilkanaście dni przed oficjalną premierą firma Olympus w bardzo wąskim gronie pokazała zupełnie nowy model aparatu - PEN-F. Mieliśmy również możliwość przetestowania go podczas kilkugodzinnej sesji z modelką. Przyjrzymy się mu bliżej.
27.01.2016 | aktual.: 26.07.2022 19:19
Olympus PEN-F to zupełnie nowy model i jak zaznaczają przedstawiciele firmy, nie jest to następca modelu E-P5, a nowa linia PEN. Producent postanowił nieco połączyć bardziej ambitną linię OM-D ze stylową Pen i wszystko wskazuje na to, że mu się to udało.
Z zewnątrz
Do tej pory Olympus przyzwyczaił nas, że Peny to aparaty pozbawione wizjera, do których za niemałe pieniądze mogliśmy kupić, doczepiany do stopki lampy błyskowej, zewnętrzny wizjer. Z kolei OM-D to aparaty, budową bardziej przypominające lustrzanki, wszystkie wyposażone są w elektroniczne wizjery. PEN-F przełamał tę tradycję, bo znajdziemy w nim wizjer elektroniczny, przy czym jest on inaczej umieszczony. Nie jak w OM-D, na środku, w miejscu zamiast pryzmatu pentagonalnego, a w lewej części, podobnie jak w Sony A6000 czy Fujifilm X-E2.
Aparat robi świetne wrażenie - jego wykonanie stoi na najwyższym poziomie, zarówno pod kątem solidności, jak i wykończenia detali. Stylistyka aparatu nawiązuje do aparatu analogowego sprzed lat, modelu Pen F. Był to aparat połówkowy, który dzięki swojej konstrukcji pozwalał na zrobienie 72 zdjęć na 36 zdjęciowej kliszy.
Nowy Olympus PEN-F wygląda naprawdę świetnie, nie mam również żadnych uwag do jego wykonania. Prócz samego spotkania przedpremierowego, miałem okazję popracować z nim pół dnia i ciężko znaleźć w nim jakiekolwiek mankamenty pod kątem wykonania. Wszystkie koła, przyciski i przełączniki działają z należytym oporem, są wyczuwalne pod palcami. Warto jednak wspomnieć, że aparat nie ma uszczelnień, a szkoda.
Tak, jak wspomniałem wcześniej - PEN-F jako pierwszy z linii otrzymał wizjer. To konstrukcja zapożyczona z OM-D E-M10 Mark II wykonana w technologii OLED. Wizjer ma rozdzielczość 2,36 mln punktów, jest duży i dokładny, choć wielkością ustępuje E-M1 i E-M5 Mark II. Ekran główny jest taki sam, jak w modelu E-M5 Mark II - odchylany, dotykowy i jasny, a jego rozdzielczość to 1,037 mln punktów. Co ciekawe, jego druga strona pokryta jest podobnym materiałem skóropodobnym, którym oklejona jest większość korpusu. Dzięki temu po zamknięciu ekranu aparat wygląda jeszcze bardziej oldschoolowo.
Sam aparat jest nieco przeprojektowany w stosunku do innych produktów Olympusa. Po raz pierwszy pojawiło się dedykowane koło do zmiany korekty ekspozycji, mimo że prócz niego mamy dwa klasyczne koła nastaw - jedno obok miejsca pod kciuk, drugie pod spustem migawki. Sam spust jest gwintowany, więc można wkręcić w niego tzw. miękki spust migawki. Większość elementów sterujących umieszczono w prawej części korpusu. Jedynie włącznik powędrował na jego lewą część, podobnie jak w modelu E-M10 Mark II, choć jest on inaczej zaprojektowany. Nowością są kolejne dwa elementy sterujące - pokrętło na froncie korpusu, które w oryginale odpowiadało za zmianę czasu otwarcia migawki, a także dźwignia aktywująca regulację krzywej i efektów kolorystycznych.
Kołem umieszczonym na przodzie obudowy zmieniamy przede wszystkim efekty artystyczne - kolorystykę zdjęć, sceny, takie jak ziarnisty filtr, dramatyczna tonacja, czy diorama, a także przechodzimy w tryb monochromatyczny. Aparat oferuje mnóstwo różnych kombinacji zmiany wyglądu zdjęć już z poziomu aparatu. Niestety, w dość krótkim czasie, który spędziłem z aparatem, nie miałem możliwości rozgryzienia ich wszystkich.
Wewnątrz
Nowy PEN-F kryje nową matrycę Live MOS o rozdzielczości 20 megapikseli, która pracuje w zakresie ISO 200-25600. Dotychczas Olympus oferował sensory 16 megapikselowe, więc to dobry krok naprzód. Matryca obsługiwana jest przez procesor TruePic VII, a jakość zdjęć jest naprawdę dobra, choć obecnie ciężko ją jednoznacznie ocenić, nie mając możliwości sprawdzenia jej na podstawie plików RAW.
Co ważne, zastosowano tu również możliwość wykonywania zdjęć o wysokiej rozdzielczości. Aparat robi sekwencję 8 zdjęć z różnym położeniem sensora i składa je w jeden plik o rozdzielczości 50 megapikseli dla formatu JPG. Pliki RAW powinny mieć 80 megapikseli, ale tak, jak wspomniałem wcześniej - nie mamy możliwości otwarcia plików RAW ze względu na fakt, że aplikacje nie wspierają jeszcze obsługi modelu PEN-F.
Szybkość wykonywania zdjęć seryjnych wynosi 10 kl./s, przy zablokowanym autofokusie na pierwszej klatce i 5 kl./s z ciągłym autofokusem - to dobry wynik, szczególnie że nie mamy do czynienia z aparatem dedykowanym do szybkiej fotografii.
Ciekawym elementem jest również dodanie funkcji znanej z E-M10 Mark II, czyli wybór punktów AF przy pomocy nieaktywnego ekranu w momencie, gdy fotografujemy z użyciem wizjera. Ta funkcja w nowym Penie sprawdza się o tyle lepiej, że wizjer umieszczony jest w lewym górnym rogu, więc osoby fotografujące prawym okiem mają łatwy dostęp do ekranu w momencie, gdy oko przyłożone jest do wizjera.
Kolejną nowością jest połączenie pomiaru światła z punktem AF, co przydaje się w momencie, gdy skupiamy się na danym elemencie. W nowym PEN-F ustawiając ostrość na skraju kadru, pomiar światła również ustawiany jest w tym miejscu, choć zależy to od nas, jak ustawimy tę funkcję w menu.
Nie zabrakło oczywiście stabilizowanej matrycy, która kompensuje drgania w 5 osiach - to ten sam układ, co w E-M5 Mark II. Rzeczywiście działa świetnie, a jego skuteczność po pierwszych zdjęciach oceniam na 4-5 EV, co sprawdzimy w dokładniejszym teście.
Możliwości wideo również są bardzo podobne, jak w starszym bracie E-M5 Mark II. Aparat nagrywa w rozdzielczości Full HD do 60 kl./s, z bitrate 77 Mbps. Szkoda jednak, że nie umożliwiono wyboru trybu flat, który dedykowany jest do późniejszej postprodukcji, ze względu na większą rozpiętość tonalną, a korpus pozbawiono gniazda mikrofonowego i słuchawkowego.
Fotografowanie w praktyce
Jak wspomniałem wcześniej, miałem okazję zrobić sesję zdjęciową przedpremierowym egzemplarzem aparatu. Samo fotografowanie jest bardzo przyjemne, choć przesiadając się z modelu E-M1 czy Sony A7II początkowo ciężko było mi się przyzwyczaić do wizjera na rogu korpusu. W moim przypadku było to o tyle ciężkie, że fotografuję głównie lewym okiem.
To, co zwróciło moją uwagę, to naprawdę świetna jakość wykonania, wyważenie korpusu i miękko pracująca migawka - bardzo podobnie, jak w modelu E-M5 Mark II. Aparat nie ma wyraźnie zaznaczonego gripa, ale z mojego punktu widzenia to dobrze, dzięki temu ma bardziej kompaktowe wymiary, a przy pracy z niewielkimi stałkami 17 mm f/1.8 i 25 mm f/1.8 ręce się nie męczą, a palce nie drętwieją. Jeśli chciałbym pracować z zoomami PRO, wtedy musiałbym się pokusić o metalowy, dedykowany grip, ale sam Olympus dedykuje go głównie do pracy z obiektywami stałoogniskowymi.
Podczas kilkugodzinnej sesji sprawdził się naprawdę dobrze - był odpowiednio szybki, autofokus działał bardzo precyzyjnie, balans bieli dobrze interpretował sceny, a obsługa już po godzinie fotografowania była intuicyjna.
Olympus PEN-F trafi do sklepów w marcu 2016 r. Nie znamy jeszcze oficjalnej polskiej ceny, ale wiemy, że będzie oscylować między 6 a 7 tysięcy złotych. Do wyboru będziemy mieli dwie wersje kolorystyczne - srebrną i czarną i dwa zestawy - jeden z obiektywem 14-42 mm f/3.5-5.6 EZ i 17 mm f/1.8. Co ciekawe, różnica w cenie między nimi będzie naprawdę niewielka, więc zdecydowanie ciekawszą opcją będzie zainwestowanie w zestaw ze stałką. Aparat jest naprawdę godny uwagi, ale z pewnością nie jest przeznaczony dla wszystkich. Nabywców znajdzie głównie wśród osób, które cenią sobie świetny wygląd, wysoką jakość wykonania, a stosunek ilości funkcji do ceny schodzi na dalszy plan.
Zdjęcia przykładowe
Zdjęcia zostały zrobione w formacie JPG po resecie ustawień aparatu. Aplikacje Adobe nie czytają RAW'ów z premierowego aparatu, ale to akurat zupełnie normalne. Zdjęcia nie były poddawane żadnym korekcjom.
mod. Alicja Nadstoga / SPP Models, mak. Dominika Kroczak