Wizjer optyczny czy elektroniczny? Tak to widzimy
Jeszcze niedawno większość fotografów nie wyobrażała sobie pracy z wizjerami elektronicznymi. Dzisiaj wielu za te gorsze uważa celowniki optyczne.
24.03.2017 | aktual.: 16.06.2017 12:14
Nie ma szans, żebym przesiadł się znów na wizjer optyczny
Kiedyś byłem zdecydowanym przeciwnikiem wizjerów elektronicznych, chociaż to właśnie od nich zaczęła się moja przygoda z fotografią cyfrową. Najpierw był Olympus Camedia 720 UZ, potem Minolta A1, które miały dobre, jak na tamte czasy, wizjery. Jednak w porównaniu z tym, co oferował analogowy Pentax MZ-7, były miniaturowe i bardzo niedokładne. Do tego wystarczyło, żeby w pomieszczeniu zrobiło się trochę ciemniej, a obraz w nich zaczynał przypominać śnieżenie telewizora z potężnym smużeniem.
Jeszcze kilka lat temu wizjery elektroniczne były po prostu kiepskie - miały duże opóźnienie, niewielką rozdzielczość, a i jakość samego obrazu pozostawiała wiele do życzenia. Jednak do czasu. W mojej ocenie, od około 3 lat, wizjery elektroniczne stały się naprawdę dobre! Kiedy przykładam oko do wizjera Olympusa OM-D E-M1 Mark II czy Sony A7R Mark II, mam wrażenie, że właśnie usiadłem w sali kinowej. Z kolei mając ostatnio do czynienia z Fujifilm X-Pro2, nie wiedziałem do końca czy pracuję z wizjerem optycznym, czy elektronicznym. Dopiero po przełączeniu jednego i drugiego dostrzegłem różnicę.
Czy uważam, że któryś rodzaj jest lepszy? Nie - każdy ma wady i zalety. W mojej fotografii wolę wizjer elektroniczny. Dlaczego? Przede wszystkim cenię sobie podgląd ekspozycji na żywo. Dużo podróżuję, sporo fotografuję pod światło, a jak wiadomo, wtedy światłomierz głupieje. Kiedy słońce pojawiało się w kadrze, od razu musiałem robić korektę na +2EV. Potem robiłem zdjęcie, patrzyłem na ekran i sprawdzałem czy jest dobrze naświetlone. Wizjer elektroniczny daje mi niesamowitą przewagę w tej kwestii. Mam podgląd ekspozycji na żywo i kiedy kieruję aparat w stronę słońca, od razu mogę skorygować ekspozycję i zobaczyć jasność zdjęcia jeszcze przed jego wykonaniem. Podobnie z fotografią portretową - jeśli w kadrze pojawi się ciemniejszy element, ekspozycja od razu skacze do góry - tu znów - jeden ruch kciuka i jest ok. Odkąd zacząłem fotografować bezlusterkowcami, odsetek źle naświetlonych zdjęć drastycznie spadł. Do tego w wizjerze mogę wyświetlić mnóstwo potrzebnych informacji, przełączyć jego kolorystykę np. na czerń i biel czy korygować na bieżąco balans bieli.
Czy to jednak rozwiązanie bez wad? Oczywiście, nie. Wizjery elektroniczne są energożerne. Kiedyś pojechałem na wakacje z Canonem 5D Mark II z jedną, naładowaną baterią, bez ładowarki. Fakt - oszczędzałem ją, ale przywiozłem 2000 zdjęć z urlopu, a bateria nadal była naładowana w 19%. W bezlusterkowcu zużyłbym przynajmniej 6 baterii. Podczas zdjęć szybko poruszających się obiektów nadal wizjery optyczne górują nad elektronicznymi. W wizjerze optycznym żadne opóźnienie po prostu nie występuje (chyba że zacznie zgłębiać pojęcie prędkości światła). W elektronicznym, światło musi trafić na matryce, sygnał musi zostać przetworzony przez procesor i dopiero trafia do wizjera. Co prawda są to ułamki sekund, ale jak wiadomo - czasem ten ułamek sekundy może mieć kluczowe znaczenie.
Pisząc subiektywnie - ja wolę wizjer elektroniczny. Mam podgląd ekspozycji, wygodne powiększenie i peaking przy użyciu manualnych szkieł. Nie robię fotografii sportowej, więc delikatne opóźnienie mnie w ogóle nie interesuje. Teraz nie ma szans, żebym przesiadł się znów na wizjer optyczny.
„Za, a nawet przeciw”
Kiedy firma Sony zaproponowała pierwsze aparaty z serii Alpha z elektronicznymi wizjerami, pomyślałem sobie, że to żart. Ten producent miał już wcześniej kilka mało udanych posunięć i byłem pewien, że to kolejna porażka. Mój współpracownik kupił sobie wówczas jeden z tych aparatów i po kilku dniach obwieścił, że wizjer elektroniczny jest przyszłością fotografii. Nie pozostało mi nic więcej, jak pokazać mu, którym palcem ma się popukać w głowę. Od tamtego epizodu minęło już sporo czasu. Postęp technologiczny z roku na rok być może nie wydaje się spektakularny, jednak kiedy popatrzeć na całą dekadę, sprawa wygląda zgoła inaczej.
Wizjer elektroniczny przeszedł tak daleką drogę od pierwszych aparatów Sony z EVF do dzisiejszych modeli, że przyznaję - tym samym palcem muszę postukać się po swojej głowie. Żyjemy w czasach bardzo zróżnicowanej oferty producentów sprzętu. Pytanie o wyższość elektronicznego wizjera nad klasycznym lustrem przypomina dywagacje w stylu Canon czy Nikon lub kalendarz Pirelli czy Lavazza?
Osobiście korzystam z obu rozwiązań technologicznych. Zalety elektronicznych wizjerów szczególnie cenię sobie w fotografii ulicznej, kiedy ważne są dla mnie małe gabaryty i niska waga sprzętu. Klasyczne lustrzanki wybieram do pracy komercyjnej, szczególnie w studiu. Jednak jeśli miałbym zdecydować się na jedną opcję, bardziej przywiązany jestem do żywego obrazu w wizjerze niż do jego wersji elektronicznej. EVF (już nie wszystkie) miewają opóźnienia w przekazie obrazu, ponadto denerwuje mnie, kiedy wizjer zaśmiecony jest przez parametry podawane w świetle kadru. Część możemy co prawda wyłączyć, ale nie zawsze są to te elementy, które akurat chcemy usunąć z pola widzenia. Kuba Kaźmierczyk ceni sobie symulację ekspozycji w wizjerze, ja z kolei jej nie lubię. Mam kiepski wzrok i zanim wcisnę spust migawki, muszę mieć jak najwyraźniejszy obraz, żeby nic nie przeoczyć. Podsumowując, jestem „za, a nawet przeciw”, a mówiąc poważnie - wszystko zależy od typu zdjęć i sposobu pracy.
Nie ma powrotu do wizjerów optycznych
Jeśli czytacie chociaż czasem moje testy aparatów, to pewnie zauważyliście, że jeszcze 3-4 lata temu nie wyobrażałem sobie pracy z wizjerami elektronicznymi. Tego typu konstrukcje były wtedy ciemne, małe, miały duże opóźnienie, szumiły. Oferowały zdecydowanie więcej wad niż zalet.
Jednak intensywny rozwój tej technologii, głównie przez firmy Sony, Olympus, Panasonic, sprawił, że dzisiaj sytuacja jest zupełnie inna. Pamiętam, jak latem 2013 roku byłem w Berlinie na premierze Olympusa E-P5. To wprawdzie aparat bez wbudowanego wizjera, jednak w czasie premiery miałem możliwość sprawdzenia doczepianego wizjera i byłem nim zachwycony. To wtedy po raz pierwszy przekonałem się do EVF. Później było już tylko lepiej.
Obecnie wizjery elektroniczne mają zdecydowanie więcej zalet niż wad. Moim zdaniem EVF we flagowych aparatach, takich jak Olympus E-M1 Mark II, Sony A99 Mark II czy Fujifilm X-Pro2, są naprawdę świetne i oferują więcej niż nawet najlepsze celowniki optyczne.
Dobry wizjer elektroniczny jest jasny, przejrzysty, duży, nie smuży, ma odświeżanie na wysokim poziomie. Cenię sobie możliwość podglądu ekspozycji, wykonanego zdjęcia, wyświetlania niezbędnych funkcji czy symulacji filtrów i efektów na żywo. Najlepsze konstrukcje tego typu mają też kolejną przewagę - są pozbawione tzw. efektu blackout, czyli zaciemnienia w serii zdjęć pomiędzy poszczególnymi klatkami.
Wizjery optyczne też mają swoje zalety, np. nie zużywają energii z akumulatora, dzięki czemu możemy dłużej fotografować. Tyle że tu już zaczepiamy o kolejny, głębszy temat w stylu „Bezlusterkowiec czy lustrzanka". Wizjer optyczny jest ściśle powiązany z dużym i ciężkim lustrem w korpusie. Aparaty bezlusterkowe, które korzystają z wizjerów elektronicznych, są ich pozbawione, zatem z miejsca punktują mniejszą wagą oraz wymiarami. No, ale tracą na wydajności baterii... Osobiście wolę mieć malutki, lekki i stylowy aparat, jak mój Olympus PEN-F i do niego kilka małych baterii niż duży i ciężki aparat z jednym czy dwoma akumulatorami. To oczywiście kwestia indywidualnych potrzeb, Moje są takie, a nie inne.