Analogowa frustracja, czyli trudna relacja z filmem
W przeciągu kilku ostatnich dni pozbyłem się kilku aparatów tradycyjnych, skanera i akcesoriów do wywoływania. Mimo miłości do fotografowania na filmie rozum wygrał batalię z sercem. Odszedłem od negatywów. Mam nadzieję, że na zawsze.
02.11.2021 | aktual.: 26.07.2022 14:19
Jaki jest największy negatyw fotografii tradycyjnej? Nie, nie chodzi o wielki format. Najbardziej negatywnym aspektem fotografowania na filmie jest koszt całej zabawy. A ten od lat stale rośnie. Na dodatek klasyczne materiały światłoczułe znikają z rynku, a linie produkcyjne są przystosowywane do produkcji… leków. Tak, naprawdę! Dotyczy to Kodaka oraz Fujifilm.
Piękne złego początki
Dokładnie 30 października 2012 roku wywołałem swój pierwszy negatyw - była to małoobrazkowa AGFA APX 100. Stało się to za sprawą jednego z moich wykładowców na studiach - Radka Bugajskiego - który był pasjonatem fotografii tradycyjnej. Wspominam go bardzo dobrze i śmiało mogę powiedzieć, że to dzięki niemu zainteresowałem się naświetlaniem negatywów.
Pierwszym aparatem tradycyjnym, jaki wpadł w moje ręce, był Zenit 12XP z Heliosem 58 mm f/2 – zapewne wiele osób miało styczność z tą jakże toporną konstrukcją. Jedyną pamiątką, jaka została w moim życiu po rosyjskiej myśli technologicznej jest dziura w kuchennych kafelkach mojego rodzinnego domu. Do dziś pamiętam huk, który spowodował upadający aparat typu młotek i złość mojej mamy. Co ciekawe – sam Zenit wyszedł z tego bez szwanku.
Błysk w oku i kadrze
Po pozbyciu się Zenita, odstawiłem fotografię tradycyjną na 2-3 lata. Wróciłem do niej dzięki fotografom artystycznym, z którymi trzymałem się ok. 2014 roku. Był to m.in. Łukasz Kapa, będący wówczas redaktorem naczelnym Dolnośląskiego Magazynu Fotograficznego, Marek Wójciak – fotograf i podróżnik oraz jeden z najbardziej cenionych przeze mnie do dziś fotografów portretowych – Marcin Twardowski. Dzięki ich namowom kupiłem najpierw Holgę 120N, a chwilę później przerobionego Pentakona Six z mechanizmem naciągu migawki pracującym niezależnie od przesuwania filmu.
W tamtych czasach fotografia tradycyjna stanowiła znacznie tańszą alternatywę dla aparatów cyfrowych w kontekście jakości obrazu. Za kilkaset złotych można było kupić całkiem niezły średni format, skaner, chemię, koreksy, a przede wszystkim filmy. Pamiętam, że wówczas rolka średnioformatowej Fomy kosztowała w sklepach ok. 12 złotych, a gdy ktoś ze znajomych robił hurtowe zamówienie z czeskiej fabryki dobroci, to wychodziło nawet ok. 9 złotych za rolkę.
Przy założeniu, że aparat w formacie 6x6 rejestrował 12 klatek, zdjęcie kosztowało zaledwie 75 groszy! Wywoływanie również było tanie dzięki dostępnej chemii, a skanowanie domowym sprzętem zakładało jednorazową inwestycję. Zabawa w fotografię na negatywach trwała w najlepsze.
Fotografowanie na filmie dawało mi poczucie kontroli nad każdym aspektem zdjęcia – od wyboru materiału światłoczułego, który określał estetykę, przez sposób jego naświetlenia, wywołania oraz późniejsze skanowanie czy robienie odbitek. Mimo tego, nie zawsze wiedziałem, co będzie na wywołanym filmie, bo akurat może aparat przepuści gdzieś światło albo powstanie jakaś ciekawa flara z obiektywu.
Dreszczyk emocji towarzyszący każdej sesji napędzał mnie do działania, lecz nic co pięknie nie trwa długo.
Nadeszły mroczne czasy
Niestety moja miłość do fotografii w postaci fizycznej, a nie jedynie zero-edynkowej, została zagrożona. Firmy produkujące materiały światłoczułe zaczęły wycofywać niektóre produkty z oferty – tak świat fotograficzny stracił np. wkłady natychmiastowe Fujifilm FP-100C, czy wiele klisz w formacie 4x5 cala oraz większych.
Na rynku doszło do pewnego absurdu. Fotografia tradycyjna zaczęła zyskiwać coraz więcej zwolenników, co za tym idzie – zapotrzebowanie na filmy rosło, lecz wcale nie było ich więcej ani nie taniały. Wręcz przeciwnie – producenci chcieli zarobić i zaczęli podnosić ceny oraz kontynuować politykę wycofywania niektórych ciekawych materiałów. Profesjonalne filmy pokroju Fujifilm PRO 400H przestały się sprzedawać, aż w końcu zniknęły z półek.
Zainteresowanie fotografią tradycyjną dotyczyło młodych osób, często urodzonych po 2000 roku. Nastolatkowie kupowali małpki, czyli kompaktowe aparaty małoobrazkowe typu point and shoot, gdzie nie trzeba było niczego ustawiać. Wraz ze wzrostem popularności tego sprzętu, zaczęły rosnąć ceny, czego przykładem jest legendarny Olympus mju 2, który kiedyś z powodzeniem można było kupić na eBayu za 60 dolarów w stanie niemal idealnym, a teraz kosztuje często nawet kilkaset dolarów – w Polsce jego ceny przeważnie zaczynają się od 700-800 złotych i dochodzą do… 2-2,5 tysiąca złotych!
Wracając do materiałów światłoczułych – średnio (typ 120) i wielkoformatowe negatywy oraz pozytywy znikały dalej na rzecz większej dostępności amatorskich filmów w formacie 35 mm, czyli typu 135. Pamiętam, że kiedyś negatywy jak Kodak Gold czy Fujifilm Superia można było kupić za cenę 4-7 złotych, a teraz…?
Spoglądając na jeden ze znanych internetowych sklepów fotograficznych, po prostu się przeraziłem. Kodak Gold o czułości ASA 200, 24 klatki kosztuje 39 złotych! Dawniej w tej cenie można było mieć 36 klatek Kodaka Portra, czyli profesjonalnego materiału, polecanego m.in. do fotografii ślubnej.
Frustracja zamiast fotografii
Ceny rynkowe oczywiście odbiły się na moim podejściu. Najpierw zrezygnowałem z fotografowania na wysokiej jakości negatywach czarno-białych pokroju Kodaka T-Max oraz kolorowych jak Kodak Portra i przerzuciłem się na trochę tańsze Ilfordy FP4 oraz HP5, a w kolorze na filmy Lomography, które z czasem również poszły koszmarnie w górę.
Drugi krok był bardziej drastyczny. Postanowiłem sprzedać mój kochany aparat Mamiya RB67 i zdecydowałem się na mniejszy ze średnich formatów. Tak w moje ręce trafił Pentax 645N II. Zamiast 10 klatek, na jednej rolce mogłem zrobić aż 16. Była to duża różnica, ale po zrealizowaniu jednego projektu fotograficznego wykorzystując większość filmów, które jeszcze miałem w zapasie, załamałem ręce. To, co się dzieje w sklepach fotograficznych przechodzi ludzkie pojęcie.
Ceny nowych materiałów światłoczułych wciąż rosną, choć już są wysokie. Na tym się nie skończy. Przyczyną tego jest m.in. pandemia koronawirusa SARS-CoV-2 i brak dostępności półproduktów chemicznych. Firmy jak Kodak czy Ilford częściowo wstrzymały produkcję. Pierwsza z nich niedawno ogłosiła informację o tym, że od stycznia 2022 roku, ceny ich filmów światłoczułych znacząco wzrosną. Jeśli do importu z USA czy Chin dodamy podatek VAT oraz cło, możemy być świadkami cen wręcz z kosmosu. Podejrzewam, że o ile obecnie rolka średnioformatowego Kodaka T-Max 100 kosztuje ok. 35 złotych, tak w nadchodzącym okresie spokojnie przekroczy 50 złotych.
Samo zdjęcie w formacie 6x7, bez wywoływania, będzie kosztowało 5 złotych. Dodajmy do tego koszt chemii fotograficznej, skanowania oraz czas na to poświęcony. Kalkulując to wszystko doszedłem do wniosku, że w moim przypadku fotografia tradycyjna stała się snobistycznym hobby, a nie chcę tak postrzegać czegoś, czym zajmuję się od 15 lat. Przyszedł czas na zmiany.
To już jest koniec, nie ma już nic
Po 9 pięknych latach i setkach, jak nie tysiącach zdjęć, postanowiłem zakończyć moją przygodę z fotografią tradycyjną. Sprzedałem wszystko – aparaty, skaner, koreksy, akcesoria, a otwartą chemię przekaże do szkoły fotograficznej. Wiem, że nie mogę mieć w zasięgu ręki nic, co będzie przypominało mi o miłości do fotografii tradycyjnej. To jak uzależnienie.
Decyzja o odejściu od zabawy w małego fototechnika nie była prosta. Ten sposób robienia zdjęć był dla mnie emocjonalny, niczym słuchanie winylowego szumu starych płyt. Jestem jednak niesamowicie dumny z tego, że mogłem doświadczyć fotografii tradycyjnej, poczuć bakcyla i zrozumieć wiele rzeczy.
Dzięki robieniu zdjęć na filmie, nauczyłem się nie tylko cierpliwości czy szanowania każdej klatki, ale również postrzegania estetyki. Gdyby nie czarno-białe negatywy, nie wiedziałbym, jak rozkładać światła i cienie, ani jak zwężać czy rozszerzać rozpiętość tonalną zdjęcia. Kolorowe filmy nauczyły mnie pracy nad odzwierciedlaniem koloru skóry oraz eksperymentowania z barwnymi światłami czy naginaniem zasad ekspozycji.
Te wszystkie doświadczenia sprawiły, że wiem, jaki końcowy efekt chcę osiągnąć wciskając każdorazowo spust migawki. Dzięki fotografii tradycyjnej nauczyłem się prewizualizować, a estetyka filmu zaowocowała umiejętnością czytania fotografii. Po tych kilku intensywnych latach wiem, że umiem odtworzyć charakter światła rejestrowanego na negatywach sięgając po medium, jakim jest fotografia cyfrowa.
Mimo tego, że zawsze będę kochał fotografię tradycyjną i czule ją wspominał, to rozum wygrał, każąc mi odejść z tego toksycznego związku.